Wywiad z Haliną Maksymiuk z okazji prezentacji jej książki „Biêlśk, Knorozy, Ploski (i inšy vjoski)” w Narwi, Hajnówce, Białymstoku i Bielsku na Podlasiu 19-22 lutego 2019. Oryginał wywiadu przeprowadzonego w języku białoruskim przez dziennikarkę Radia Svaboda Hannę Souś był opublikowany 4 marca 2019.
— Pani Halino, z relacji w Facebook’u widać, że na prezentacje pani książki przychodziło nawet po 70 osób. Niewiele z mińskich prezentacji może pochlubić się taką ilością zainteresowanych czytelników i jednocześnie nabywców książki. A ilu potencjalnych czytelników może mieć pani książka, mam na myśli ludzi, którzy mówią i czytają w języku podlaskim?
— Nikt nie prowadził żadnych sondaży na ten temat. Można tylko spróbować oszacować tę liczbę na podstawie spisu ludności z roku 2002. Wtedy 33 tysiące ludzi z Podlasia, którzy za swój język rodzinny uważają gwarę podlaską, określiło się Białorusinami mówiącymi w domu po białorusku. „Po białorusku” w tym wypadku znaczy „po podlasku”: wówczas jeszcze nie istniał termin „język podlaski”. Pojawił się on dopiero w roku 2005, kiedy mój mąż, Jan Maksymiuk, już z Pragi rozpoczął kampanię w środowisku białoruskim na Podlasiu na rzecz nadania gwarom podlaskim bez akania i dziekania statusu języka pisemnego, proponując jednocześnie własny standard ortograficzno-gramatyczny i tę nazwę.
Myślę, że do owych 33 tysięcy można spokojnie dodać jeszcze ze 20 tysięcy, mając na uwadze tych, którzy znają język podlaski z domu rodzinnego, ale zapisali się jako Polacy, bo nie identyfikują się już z białoruskością, jaką proponują oficjalne struktury i media w ruchu białoruskim używające wyłącznie języka literackiego. Przypuszczam, że język podlaski ma około 50 tysięcy potencjalnych czytelników. Mam na myśli ortograficzny wariant języka podlaskiego wykorzystujący alfabet łaciński. Cyrylica zmniejsza realną liczbę potencjalnych czytelników dziesięcio- lub nawet piętnastokrotnie.
Na Podlasiu pojawiło się coś na kształt czytelniczego boomu, jeśli chodzi o wydania w języku podlaskim. Razem z mężem przeprowadziliśmy pięć prezentacji — w Narwie, Hajnówce (dwie), Białymstoku i w moim rodzinnym Bielsku — na których sprzedaliśmy około dwustu egzemplarzy książek, pięćdziesiąt wzięły księgarnie i tylko pięćdziesiąt egzemplarzy pozostało u nas.
Ludzie na prezentacjach kupowali po dwie-trzy książki. Mówili, że dodatkowe egzemplarze są dla dzieci, żeby nie zapomniały języka rodzinnego, dla znajomych, którzy nie mogli przyjść, albo na prezenty. Kiedy podpisywałam książki, opowiadali mi różne historie. Głównym motywem był żal, że nie nauczyli swoich dzieci tego języka, próba usprawiedliwienia, bo w mieście wstydzili się używać swojego języka, a teraz jest już za późno, by go ocalić. Z drugiej zaś strony byli bardzo zadowoleni, że ktoś napisał książkę w ich rodzimym języku, i tylu pięknych i ciepłych słów, od zupełnie nieznanych mi osób, wypowiedzianych w ciągu tych czterech dni na Podlasiu, nie słyszałam nigdy przedtem.
Cieszyłam się bardzo także przez wzgląd na męża. Kiedy w 2005 roku mój Jan wystąpił z postulatem, że z uwagi na sytuację demograficzno-językową na Podlasiu drugi oddech dla ruchu białoruskiego może dać wprowadzenie języka podlaskiego do piśmiennictwa i mediów, nie podtrzymał go żaden z „tuzów” tego ruchu. Możliwe, że propozycję przyjęto jako majaczenie lub mrzonkę. Jan wtedy przekonywał także, że czas cyrylicy na Podlasiu dobiega końca i jeśli pokolenie weteranów ruchu białoruskiego, przywiązanych do cyrylicy, chce mieć jeszcze jakiś kontakt z pokoleniem dzisiejszych uczniów i licealistów, to koniecznie należy pisać „łacinką”. Tego chyba było już za wiele! Ale na dzień dzisiejszy te dwa postulaty —pisemna forma języka podlaskiego i „łacinka” dla podlaskich Białorusinów — to nieomal (cytując klasyka) „oczywista oczywistość”.
Nie twierdzę, że nasi Białorusini już całkiem przyzwyczaili się do „łacinki”, ale ani jedna osoba z tych, które kupiły prawie dwieście egzemplarzy mojej książki, nie tylko nie zrobiła nam zarzutu, że książka napisana jest alfabetem łacińskim, ale nie okazała nawet zdziwienia. Jedna pani zaproponowała tylko, że warto byłoby przenieść „Instrukcję użycia: Jak czytamy alfabet podlaski” z końca na początek książki, dla wygody czytelnika. Moja osiemdziesięcioletnia mama, która nigdy przedtem nie próbowała czytać po białorusku „łacinką”, wzięła moją książkę do ręki i od razu zaczęła czytać tak, jakby w życiu nie czytała innych książek niż te napisane po podlasku alfabetem łacińskim...
— Język podlaski to Pani język rodzinny, którego używała Pani od momentu narodzin, w rozmowach z rodzicami, przyjaciółmi, sąsiadami, ale przecież nie w szkole, nie na uniwersytecie. Jakim sposobem język podlaski stał się dla Pani językiem literackim, językiem, w którym Pani pisze?
— Tak, to był mój język pierwszy i jestem bardzo wdzięczna swoim rodzicom, że rozmawiali ze mną po-svojomu nawet wtedy, kiedy przeprowadziliśmy się z Plosek, rodzinnej wsi ojca (mamy wieś to Knorozy) do Bielska. Miałam wtedy rok. Języka polskiego zaczęłam uczyć się w wieku trzech, czterech lat. Na naszej ulicy osiedlali się i prawosławni Białorusini, którzy w większości mówili po-svojomu, i Polacy katolicy, którzy rozmawiali po polsku. Powoli językiem wiodącym wśród dzieci na ulicy stał się język polski, chociaż w domu z rodzicami cały czas rozmawiałam po podlasku.
A szkoła, wiadomo, polonizowała najbardziej. I mówię to nie tylko o swojej edukacji podstawowej (klasy 1-8), ale również o tzw. liceum białoruskim imienia Bronisława Taraszkiewicza w Bielsku. Mieliśmy co prawda lekcje języka białoruskiego w liceum, ale na przerwach między sobą uczniowie mówili po polsku, podobnie nauczyciele z uczniami rozmawiali wyłącznie po polsku. Tylko z jedną koleżanką z klasy rozmawiałam po podlasku. Inni posługiwali się wyłącznie językiem polskim. Nauczyciele też nie zachęcali do pielęgnowania naszego języka podlaskiego.
Pamiętam, jak jedna z nauczycielek języka białoruskiego zareagowała wrzaskiem oburzenia, kiedy jeden z naszych starszych kolegów odezwał się do niej na przerwie po-svojomu. „Jak śmiesz — krzyczała — mówić do mnie w tym języku?!”. Tak mniej więcej wyglądała nasza edukacja narodowa w nominalnie białoruskim liceum ogólnokształcącym pod koniec lat 1970. i na początku 1980. Na całe życie pozostał we mnie po tym liceum nieprzyjemny osad. I nie za bardzo dziwi mnie fakt, że przy takim podejściu do języka podlaskiego akurat z tego liceum wyszedł późniejszy trzon ruchu ukraińskiego na Podlasiu — niektórzy z naszych kolegów i koleżanek przeorientowali się z Białorusinów (a raczej z Polaków, na jakich wychowywało ich nasze liceum) na Ukraińców. Myśleli prawdopodobnie, że tożsamość ukraińska pomoże im zachować rodzimy język, którym gardzi szkoła. Chcieli niby dobrze, a skończyli jak wszyscy — machnęli ręką na język podlaski i zaczęli pisać w ukraińskim języku literackim.
I podobnie jak ruch białoruski na Podlasiu, który kurczowo trzyma się literackiego języka białoruskiego, nasi Ukraińcy ze swoim literackim ukraińskim wylądowali z czasem w mniejszościowym rezerwacie, którego życie podtrzymywane jest bardziej państwowymi dotacjami niż autentycznym zapotrzebowaniem społecznym.
Kiedy poszłam studiować polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim w 1981 roku, moja białoruska edukacja, paradoksalnie, trochę się poprawiła. Spotkałam tam bowiem starszych studentów z Podlasia, między nimi i mojego Jana, którzy akurat zaczęli organizować BAS (Biełaruskaje Abjadnańnie Studentaŭ), a oni z zasady, nie zważając na okoliczności, rozmawiali z nami po podlasku i po białorusku. Nikt wtedy nie domyślił się, aby pisać po podlasku, ale to uwierające poczucie, że nasz język podlaski nie jest przydatny do rozwijania tożsamości białoruskiej, trochę się zmniejszyło. A jak miało się nie zmniejszyć, kiedy przeprowadzony 20 lat później spis ludności wykazał, że na dziesięciu podlaskich Białorusinów siedmiu mówi w domu w języku podlaskim, a jedynie dwóch — w języku białoruskim. U nas w Warszawie praktycznie każdy, kto uważał się za Białorusina, mówił po podlasku.
A formę pisemną język podlaski zyskał znacznie później. Prawdę mówiąc, ani Jan, ani ja nie byliśmy pierwszymi osobami, które zaczęły w tym języku pisać. Ale mój mąż był pierwszym człowiekiem na Podlasiu, który wystąpił z tak radykalnymi postulatami, o jakich wspomniałam — pisać i mówić po podlasku w mediach białoruskich w Białymstoku i powoli przyzwyczajać ludzi do przejścia na łacinkę. To właśnie Jan zaproponował nazwać nasz język podlaskim, żeby zamienić ludowo-folklorystyczne określenia po-svojomu, po-našomu, po-ruśki, bo one w istocie deprecjonują nasz język i tylko usprawiedliwiają wysiłki tych ludzi, którzy chcą jak najszybciej o nim zapomnieć.
Kiedy zaczęłam pisać swoje wspomnienia w języku podlaskim, które w efekcie końcowym złożyły się na książkę „Biêlśk, Knorozy, Ploski (i inšy vjoski)”, to wreszcie poczułam, że znalazłam język, w którym pisanie przychodzi mi tak lekko i naturalnie, jak oddychanie. Przełożyłam potem kilka swoich historyjek na polski, ale po polsku nie brzmiały one naturalnie, nie były moje. Brakowało im tego klimatu i autentyzmu, jaki odczuwało się w podlaskich oryginałach.
— Zanim zaczęła Pani pisać po podlasku, zajmowała się Pani przekładami z języka białoruskiego na polski i z czeskiego na białoruski. Czy ma Pani w planach przekłady na język podlaski? Co byłoby łatwiejsze?
— Jeszcze w ubiegłym stuleciu razem z moim mężem uczestniczyliśmy w różnych projektach związanych z przekładami książek z języka białoruskiego na polski. Tłumaczyłam wiersze Ludki Silnovej i Haliny Dubianieckiej do antologii „Za niebokresem Europy” (1998), opowiadania erotyczne Adama Hlobusa do zbioru „Demonokameron” (1998), opowiadania Uładzimiera Arłova do wydania „Requiem dla piły motorowej” (2000). Kiedy wyjechaliśmy do Czech, Kolegium Europy Wschodniej we Wrocławiu wystąpiło z inicjatywą wydawniczą „Biblioteka Białoruska”. Znowu tłumaczyłam Uładzimiera Arłova do książki „Kochanek Jej Wysokości” (2006), wspólnie z mężem przetłumaczyliśmy zbiór esejów Valancina Akudoviča „Dialogi z Bogiem” (2008).
Miałam też epizod z tłumaczeniem na język białoruski. Do trzeciego numeru białostockiego pisma literackiego „Pravincyja” — które, jak się później okazało, zakończyło swoje efemeryczne istnienie na numerze drugim — przełożyłam nowelę czeskiego pisarza Jaroslava Havlička Pahibiel miastečka Alšyny (Zagłada miasteczka Olszyny). Tłumaczenie zajęło mi cały rok, a potem jeszcze nad jego redagowaniem ślęczyli Jan i nasz przyjaciel Siarhiej Šupa. Wtedy zrozumiałam, że nie mogę posługiwać się językiem białoruskim na tyle swobodnie, by realizować się literacko — czy to tłumacząc, czy to pisząc. Mój przekład noweli Havlička wydrukowało w końcu w roku 2006 mińskie pismo „Arche”, a ja potrzebowałam jeszcze dziesięciu lat, aby zrozumieć, że autorką białoruską poczuję się najpełniej, kiedy będę pisać w języku podlaskim.
Bardzo bym chciała przełożyć na język podlaski dwie książki barwnej czeskiej pisarki i celebrytki Haliny Pawlowskiej, córki Rusina i Czeszki. Pawlowska pisze bardzo fajne „babskie historie”, pełne humoru, z lekką ironią i nostalgią, czyli z tym, co i mnie porusza w literaturze. Najbardziej podobają mi się jej książki „Díky za každé nové ráno” (1994) i „Pravda o mém muži” (2013) i może uda mi się je przetłumaczyć.
— W jednym opowiadaniu opisuje Pani dość komiczną historię o tym, jak wybierano Pani imię. Mama chciała Panią nazwać Zosią, a babcia Marysią, ojciec zaś dosyć autorytarnie zdecydował na korzyść Haliny. A w waszej w rodzinie kto ma ostatnie, decydujące słowo, i to nie tylko w sprawach dotyczących imion dzieci?
— Jestem bardzo wdzięczna swojemu tacie, że tak mnie nazwał, bo ja naprawdę lubię swoje imię. I bardzo żałuję, że tata nie doczekał wydania mojej książki (byłby taki dumny!). Naszemu najstarszemu synowi, Igorowi, imię wybrał mąż. Ja milczałam, ale mojej mamie nie za bardzo się ono spodobało i na początku trochę gderała. Ale potem być może przypomniała sobie kłótnie z teściową w sprawie mojego imienia i przestała. A jeszcze później wszyscy przyzwyczaili się i nikt nawet nie myślał, że nasz Igor mógłby nazywać się jakoś inaczej.
Kiedy oczekiwaliśmy na drugie dziecko, zapowiedziałam, że jak będzie córeczka, to ją nazwiemy Paulinka. Urodził się syn, daliśmy mu na imię Paweł. Tutaj wyszło po mojemu. Ale córce, Maryli, wybieraliśmy imię w pełnej zgodzie.
Jeśli chodzi o decyzje w innych sprawach, to bywa różnie. Na ogół o bieżących domowych sprawach decyduję ja i mąż często nawet nie ma pojęcia, jakie sprawy potrzebowały podjęcia naszej decyzji. Kiedy trzeba zakupić meble, ubrania, to też decyduję ja. Większe wydatki — samochód, nowy kocioł do ogrzewania wody i domu — potrzebują już wspólnych działań, ale najczęściej wychodzi na moje, chociaż Jan pewno myśli sobie, że to on zadecydował (ha! ha!).
Tylko w jednej sferze słucham swojego męża bez dyskusji i swoje opinie, jeśli się różnią, pozostawiam wyłącznie dla siebie. To są moje „zajęcia literackie”. Wszystko, co napiszę, daję do czytania mężowi. Kiedy usłyszę, że to chłam, bez wahania wyrzucam wszystko do śmieci. Jan ma niezły gust literacki i mówi bez obwijania w bawełnę, kiedy ktoś podsuwa mu grafomanię. W istocie to on przekonał mnie, że z moich wspomnień z lat dziecięcych może wyjść ciekawa książka, która spodoba się ludziom na Podlasiu.
I to właśnie on zaproponował, żeby skorzystać z obrazów Olega Kobzara, malarza z Białorusi „naturalizowanego” w rzeczywistości podlaskiej, jako ilustracji do książki. I on też poprosił naszego wieloletniego przyjaciela Siarhieja Šupę o przygotowanie projektu graficznego książki. I jeszcze dogadał się ludźmi w sprawie prezentacji na Podlasiu.
Chociaż mieszkamy w Czechach już ponad dwadzieścia lat, ludzie z Podlasia nie zapomnieli o nas i na dźwięk nazwiska Maksymiuk reagowali bardzo przychylnie. I wszystko poszło tak fantastycznie, że moje spotkania z czytelnikami na Podlasiu wydają się mi trochę nierealne, jakby odbyły się z kimś innym. Po tym wszystkim wróciłam do swoich czeskich Přílep tak szczęśliwa, jak czułam się chyba tylko w dzieciństwie, w swoim magicznym Bielsku, Knorozach i Ploskach w latach 60. ubiegłego stulecia.
— Co zagraża językowi białoruskiemu na Podlasiu, i co grozi językowi podlaskiemu? Który z nich ma większe szanse na przetrwanie?
— Jednemu i drugiemu zagraża pełna asymilacja podlaskich Białorusinów w kulturze i w języku polskim. Z formalnego punktu widzenia, język białoruski na Podlasiu ma większe szanse przetrwania, bo na to pracuje infrastruktura organizacyjna podtrzymywana przez państwowe dotacje, no i są przecież lekcje języka białoruskiego w szkołach, jakie by nie były. Na rzecz języka podlaskiego nie pracuje praktycznie nikt oprócz samotnych entuzjastów, takich jak Jan Maksymiuk z Pragi czy Dorofiej Fionik z Bielska. Ale gwary podlaskie są znacznie bardziej żywe niż gwary białoruskie, które już niemal całkowicie odeszły w niebyt. Jednak za pięćdziesiąt lat, może nawet wcześniej, jeden i drugi język pozostanie na Podlasiu tylko w książkach. Żałuję, ale nie mogę powiedzieć nic bardziej optymistycznego. Na szczęście, ja tego nie doczekam.
— Co z nową książką? Może jakiś przekład?
— O planowanym przekładzie książek Haliny Pawlowskiej z czeskiego na podlaski już powiedziałam. Jeśli chodzi o moją następną książkę, możliwe, że pod koniec tego roku pojawi się ebook ze wspomnieniami z „czeskiego okresu” mojego życia. Teraz te wspomnienia w odcinkach drukuje białostocki „Czasopis” pod ogólnym tytułem „Môj čeśki film”. I mam jeszcze dość mglisty pomysł na napisanie książki w języku polskim, ale na razie o niczym konkretnym nie chcę mówić.
— Ilu ludzi na świecie pisze po podlasku? Czy Pani przykład może zachęcić innych autorów?
— Możemy policzyć: ja, mój mąż, Dorofiej Fionik, Wiktor Stachwiuk, Zoja Saczko, Barbara Goralczuk (autorzy z miasta), i jeszcze ze sześć tzw. autorów ludowych. To cały tuzin, całkiem sporo, jak na mniejszość narodową, która oficjalnie nie przekracza czterdziestu tysięcy, i jak na język, który jest nieomal totalnie ignorowany przez nominalnych obrońców tejże mniejszości.
Nie jestem w stanie stwierdzić, czy mam jakikolwiek wpływ na inspirację innych autorów. Najprawdopodobniej nie mam żadnego. Ale proszę popatrzeć: na przeciągu roku wyszły cztery książki w języku podlaskim — moja książeczka prozą, zbiór wierszy „Poka” Zoji Saczko, zbiór wierszy „Na porozi” Barbary Goralczuk i książka bajek dla dzieci „Kazki po-svojomu”, która sprzedała się w niewiarygodnej u nas ilości 700 egzemplarzy. Białorusini na Podlasiu wreszcie zaczęli pisać i wydawać książki, które mogą zainteresować czytelnika, a nie tylko takie, na jakie dostają dotacje i potem rozdają je za darmo lub zostawiają na składzie, odfajkowując fakt wydania w sprawozdaniu dla sponsora.