Minśk, lipeń 1993
Usio počałosie raniêj. Byv čudny maj 1990 roku. U Biłoviêśkuj Puščy prochodiła perša vstrêča dijačôv Biłoruśkoho Narodnoho Frontu i joho staršyni Zianona Paźniaka z vidnymi peredstavnikami svitovoji biłoruśkoji dyjaspory, sered jakich byli Janka Zaprudnik, Vitaut Kipiel, Vjačka Stankievič i inšy. Organizatorom i hospodarom vstrêčy było Biłoruśkie Demokratyčne Objednanie (BDA) u Pôlščy. Z našoho boku prysutničali Sokrat Janovič, Aleh Łatyšonok, braty Mironovičy, Jury Turonak, Vania Maksimjuk, Valik Sielvesiuk, Pjotr Juščuk, studenćki dijačê i inšy. Bôlšosť organizacijnych obovjazkuv było poručane mniê jak koordynatorovi Krajovoji Upravy BDA, tomu v mene było mało času spokojno prysutničati na posidzeniach.
Moskovśki peršy kanał odreagovav na etu vstrêču Biłorusuv Sviêtu informacijeju, što biłoruśki nacijonalisty zobralisie v Biłoviêśkuj Puščy podiliti Soviêćki Sojuz.
I zbyłosie. Dva roki puzniêj Borys Jelcyn, Stanisłav Šuškievič i Leonid Kravčuk u tôj že Biłoviêśkuj Puščy, ono z toho boku, u Viskulach, rozvjazali Soviêćki Sojuz. Vynurnuli z joho postsoviêćki krajiny, ułučno z Biłorusieju, svobôdno objednany v Sojuzi Niezaležnych Deržav.
I ot, u vôlnuj i nezaležnuj Białorusi tryvav lehalny I Zjiêzd Biłorusuv Sviêtu. Byv sovnečny lipeń 1993 roku. Było tłumno i radosno. Odčuvavsie nebyvały raniêj podych voli z uvahi na popuščany uzy demokratyčno nastrojanym Stasiom Šuškievičom, kotory potajkom snuv plany na uniju z Pôlščoju. Valutoju v objednanuj deržavi byv by pôlśki złoty. „Kniastvo Stasia” otrymało b dostup do Bałtyki čerez Gdanśk. Veliś zakulisny perehovory, ale Lech Wałęsa abo čohoś ne doponiav, abo ne tak jomu doradili, i son Stasia pro recydyvu odinoji Rečpospolitoji ne stav realnostieju. Inačej biłorusy znikli b ostatočno jak nacija, što nahladno pokazała perša Rečpospolita, u jakôj łacinniki spočatku dokonali pravosłavje, a nakuneć ruśkośt’ z jiê kiryličnym piśmom i movoju, zaminiajučy jiê pôlščynoju. U vyniku, znikli nacijonalny elity, popovniajučy pôlśki areopag słavy — Chodkievičy, Radziviły, Pacy, Tyškievičy, Sapiehi, Čartoryśki i more inšych.
A može to sam Bôh na ety raz zlitovavsie nad mnôhopokutnoju bat’kuvščynoju, tomu dvôr Lecha ne skapnuvsie, jaki dar oddaje jim prosto „za tak” zakompleksiany Najjaśniêjšoju Staś!?
I słava Hospodu!
Biłorusy Sviêtu pro ety zakołot ničoho ne viêdali i snili mary pro vstavšu z koliên vôlnu i nezaležnu bôlš od nijakich bratôv ani sestryčok Bat’kuvščynu, kotora, kromi łunavšoho nad Domom Uradu biêł-čyrvono-biêłoho stiahu i starožytnoho herbu, stała vstydlivo prypominati rôdnu movu. Naveť ministry Franca Kiebiča staralisie chutko jiê navčytisie, bo to gvarantovało jim posady. Ale ž ne tôlki vony... Odnak po koliêjci...
*
Mene, jak vse, Lidija Michajłovna, zaviêdujušča administracyjaj haścinicau horada Minska, diakujučy davniuj rekomendaciji „Bat’kuvščyny”, zakvaterovała na siomum poversi hotelu „Biełaruś”, po-susiêdśki z izrailśkim posôlstvom. Ochranniki posôlstva mene viêdali i ne zvertali osoblivoji vvahi i na mojich hostej. Ja tut byvav raz na dva tyžni, od času, koli spravy mojiê firmy stali na nohi.
U ety večur, na balkončyku bufetu na devjatum poversi hotelu, sidiêli pry šampani štyry hožeńki prostytutki i spivali „Kasiv Jaś kaniušynu” pud nacijonalno nastrojanych bohatych amerykanciuv, udiêlnikuv Zjiêzdu. Business is business! Byv z jimi i môj znajomy siabra z niezaležnych kruhôv, jaki, obačyvšy mene, hołosno poklikav u kumpaniju. Môj rejtynh u panienok tut že vyrus, koli siabra peredstaviv mene jak krupnoho biznesmena z Polščy, dyj ščyraha biełarusa. Ja zamoviv šampana i pomiž strofami piesni počuv proponovu na amal biełaruskaj movie, što z uvahi na nacijonalny odčuvania panienki, vona hotova što-ne-što požertvovati gratis, ale jak druhi numer.
— Piervyj — stoić sto baksau, spadar! — počuv ja od hožeńkoji zemlački.
— Nažal, — kažu, — ja zakvateravavsia z žonkaj, jakaja ciapier niedzie na sustrečy Fondu Biełaruskaha Słova. Ale ž moža zaraz viarnucca.
Môj siabra hlanuv na mene i nijak ne môh utiamiti, što ž to za fond, pro kotory von ani dudu. Poniatno, što takoho fondu i v pryrodi ne było, a moja Lula spokojno sidiêła pered televizorom u našuj kvatery v Biłostoci. Koli ja rozkazav Sokratovi, na jakôj movi otrymav učora sex-ofertu, von skomentovav, što koli tak, to Biełarusi nakanavana być niezaležnaj. Hety biznes pieršy adčuvaje podych času i reahuje na zmieny najchutčej.
Tam že, od mojoho siabry ja počuv, što kamčaćki ščyry biełarus šukaje polskich biełarusau, kab naładzić supolnuju łoulu achockaj ryby i krabau.
*
Na druhi deń, u hotelovum, kruhłum restoranovi môj učorašni siabra poznajomiv mene z Mikołajom Mikołajevičom Sanajevym. Vysoki, zvalisty, dovhotvary Mikołaj Mikołajevič byv zôrkoju kumpaniji, kotoru do obiêdnioji plašečki pudkormluvav oryhinalnym kamčaćkim krabom.
Vôn zdorovo stisnuv moju ruku i povjôv rozhovôr pro obilije kamčackich moriej v rybu, łososia i kraby.
— My, — kaže, — zabrosajem Polšču i vsiu Evropu ryboj, krasnoj ikroj i krabami. Ty tolko daj paru sudnov, pogovori s polakami, i oni tiebie addadut vsio, ibo ich s Kamčatki vybrosiat. Ponimaješ!? A my vsio ot nich eto kupim, no kogda zarabotajem. Ty budieš u naš admirałom.
— Chorošo, Mikołaj Mikołajevič, ja zhodny, tolki tut jašče patrebna zhoda polskaha ministra.
— Ja eto uže znaju. Ty jejo połučiš! Ja ludiej chorošo vižu i ty eto sdiełaješ. Poniał!?
— Poniał!
I my v dobrum nastrojovi dovho snovali plany pochodu po zołotoje runo, vypivali potrošku i prykusuvali kamčaćkimi krabami i łososiom.
Varšava, 1992
Biłoruśka ambasada
Bankiet, na jaki mene, jak koordynatora Krajovoji Upravy BDA, a raniêj sekretara BHKT, regularno klikali, byv u povnum rozhary. Na ety raz sviato provodiłosie v Korolevśkum Zamkovi v Varšavi bohato i z šykom. Było mnôho hostej, korpus dyplomatyčny, čyny z pôlśkoho žondu i znany osobistosti. Jak use, była šyroka reprezentacja biłorusuv Pudlaša.
Ja obačyv Marka Nowakowskoho, jaki stojav zo Stefanom Bratkowskim i pudyšov do jich. Paru chvilin veli tete-a-tete, i ja, hlanuvšy na Stefana, zhadav raptom Mikołaja Mikołajeviča, čyj potiahły tvar trošku napominav samoho Stefana. Ja, navjazavšy do etoho, korotko perekazav kamčaćku ideju Sanajeva i zapytav, čy ne ma prypadkom sered hostej ministra Transportu i Morśkoji Hospodarki.
— Jest, — kaže Stefan. — Podejdźmy, poznam cię z nim.
I po chvilini vôn peredstaviv mene ministrovi Zbyszkowi Sulatyckomu:
— Zbyszku, oto lider Białorusinóv v Polsce. Ma dla ciebie ciekawą propozycję.
— Tak? No to słucham.
— Panie ministrze, proponuje kwotę na Dalekim Wchodzie.
— Kwotę na co?
— Na przykład na mintaja.
— Gdzie konkretnie?
— Morze Ochockie.
— Proszę wobec tego jutro o 9.00 przyjść do mnie do gabinetu, — skazav minister, podajučy mnie svoju vizytku.
— Dziękuję, panie ministrze. Będę punktualnie.
Ministerstvo Transportu i Morśkoji Hospodarki
Gabinet ministra. 9.00
Uchodžu. Za bjurkom sekretarka, jak z kazki Clintona. Jak cygaru lizati. Ja peredstavivsie, podav svoju vizytku. Panienka čerez interkom zaanonsovała mene i po chvilini vyšła z-za bjurka i odkryła dvery gabineta. Vysoki Sulatycki vyjšov naprotiv, po-matrośki stisnuv ruku, poprosiv siêsti i zamoviv dviê môcny kavy, što posli včorašnioho bankietu było očeń k stati.
— Zaintrygował mnie pan wczoraj niecodzienną propozycją, — začav minister bez zbędnych ozdobników. Mužyk byv morakom i, vidno, ministeryjalne krêsło ne nadto zminiło joho pryvyčki. – To nie ja będę z panem rozmawiać o szczegółach, tylko Departament Głębokiego Rybołówstwa. To później. Sam chciałbym jednak, zanim pana do nich zaprowadzą, zapytać, skąd właśnie ten pomysł o kwocie.
— Panie ministrze, pozwolę sobie najpierw w kilku słowach powiedzieć o sobie. Jako koordynator Krajowego Zarządu Białoruskiego Zjednoczenia Demokratycznego mam ścisłe kontakty z Białorusią i białoruską diasporą. Po ostatnich przemianach demokratycznych w Białorusi współpraca diaspor utrwaliła się i właśnie odbył się I Kongres Białorusinów Świata. Przybyli na ten Kongres również Białorusini z Kamczatki. I chcę pana zapewnić, że mam podstawy, by twierdzić, iż dużo tam znaczą, a zatem mają przełożenie na administrację gubernatora.
Po jakichś deseti minutach minister byv perekonany, što temat maje šansu, i vyzvav šefa Sea Fisheries Department, Krzysztofa Jaworskoho, kob toj vziav mene do sebe. Koli ja proščavsie z ministrom, von, krêpko stiskajučy ruku, skazav:
— Niech się pan tym wilkom z departamentu nie da. Będą chcieli pana przeegzaminować.
— Postaram się nie zawieść zaufania, panie ministrze.
U departamenti my konkretno pohovoryli ob možlivosti oformlenia kvoty. Ja povtoryv toje, što pered vyjizdom vydubiv od M. M. Sanajeva, a pry okaziji prydałosie i dosviêdčanie z biznesovych perehovoruv. Po puv hodini ja viêdav, što egzamin zdav. A koli šef departamentu, Krzysztof Jaworski zapytav, z jakoju firmoju maju ochvotu spuvpraciovati, ščecinśkim „Gryfom” čy gdanśkim „Dalmorom”, ja spytav:
— A w której firmie jest młodszy prezes?
— W „Gryfie”. Piotr Jasnowski.
— No to jadę do Szczecina.
Szczecin, „Gryf”
Žovtym mercedesom „bočkoju” jiêchali my z Pietieju Krukom po lohko oblodiêłuj dorozi, čerez Poznań, Strzelce Krajeńskie (raniêj „Ukraińskie”), Gorzów Wlk., Stargard do samoho Szczecina. Nas ždali šefy giganćkoji rybołôvnoji firmy „Gryf”. U toj čas po svitovych morach i okijanach płyvali trydcet’ dva jichni rybołôvny travlery po štyry tyščy BRT každy. To była odna z bôlšych u sviêti flotyluv.
Szczecin odtajuvav od ranišnich prymorozkuv i oholav rady šêro-koryčniovych hromôzdkich kameniciuv, uzdovž jakich snovalisie horodžane i pryjiêždžy. Šustro mitusilisie na prystankach pestry hrupki škôlnoji mołodiožy. Pojavilisie na huliciach liêpšy limuzyny, ožyvilisie vitryny łavok. I vsio ž taki ety portovy horod zdavavsie pryhašany peršymi vypleskami bezrobôtnych i jakby zdivlany rostuščym rozryvom miž dostatkom i bidoju. Serednia klasa, kotora miêła chutko vyrosti z pryvatyzovanych socgigantuv, stała roztvoratisie v nijakosti, znikati razom zo svojimi marami i planami v čornuj dyrê, pomiž velikim biznesom kolesiów rodzinki, pud kotorych Lewandowski z Balcerowiczom prołožyli stežku, a rostuščoju jak na drôščach hołyt’boju. Chutko vychine odtôl šêra strefa, hrôzna, bo zorganizovana, z armijoju bezlitosnych vovkôv, z bejsbolovymi pałkami v rukach. Nezadovho vyrostut z jich gangi, povjazany z mafjozami prychvatyzaciji i baronami polityki.
Mniê taksamo treba było vyrvatisie z marazmu nemožlivosti. Nic to, što ja ostavsie bez hroša v kišeni posli toho, jak beheketôvśki tovaryšy zhurtovalisie, kob z čužoho specpudšeptu pozbytisie mene z sekretarśkoji posady, a posli step by step z biłoruśkoho ruchu. Ja vyperediv jichni ruch i sam skłav i obnaroduvav umotyvovanu rezygnaciju. Od zasiłku dla bezrobôtnych ja odmovivsie. Uziav spravy w swoje ręce. Kupiv skôranu „dyplomatku”, luzaćki strôj „businessmena” i nezadovho perez zarehistruvanu na sebe firmu „Elvimex” sp. z o.o. povjôz ludej do sanatoriuv u Biłorusi. Biznes u Biłorusi byv u zarôdku. Tohdy i tam narodilisie hospodarčy kontakty. Pojaviliś i inšy možlivosti biznesu, i ja, ne majučy spočatku poniatija, čym je mižnarodny handel, stav importovati škło, šklanyje pustaki, gipsokarton, a navet’ šyfer z Krasnosiêlśka. Firma mužniêła. Ofis z kvatery ja pereniôs na huliciu M.C. Skłodovśkoji, do domu profsojuzuv, u lokal z balkonom, na jakôm pudčas pochoduv 1-maja stojali peerelovśki tuzy.
Teper jiêdu na rozmovu z samym prezesom „Gryfa”.
Peršy poverch kamenički-bjurôvcia, slidy postnarodnoho interjeru, skôrany foteli, kanapa. Mołody, vysoki Piotr Jasnowski vstav z-za temnokoryčniovoho stoła, stisnuv ruku i gestom hospodara zaprosiv siêsti. Zamoviv u sekretarki kavu i v nastroju žyčlivoho luzu rozpytav pro dorohu. Atmosfera prychilnosti nastrojiła doviêrčyvo, i bez nepotrêbnoji bołtovniê my perešli do suti diêła.
Šef zaprosiv viceprezesa Franciszka Kurzymskoho i šefa komandy doradciuv Jana Sprusa. Obhovoryli ideju i formu spôłki. Musim załožyti spôłku joint venture pôlśko-biłoruśku, u jakôj svojiê udiêły bude miêti „Gryf”, biłoruśki bôk i ja v ramach „Elvimexa”. Firmu zaregistrujem u Mińsku v Ministerstvi Transportu. Ja miêv pudrychtovati teren na jich pryjiêzd. Pokôlki Pietia Kruk vystupav u roli moho kirovci, ja spokôjno čoknuvsie z buduščymi spôlnikami.
Voročaliś u nastroji traperuv, jakije trapili na sliêd zołotoji žyły.
Hrodno
Byv styčeń 1994 roku. Razom z Janom Sprusom i Stanisłavom Kacperkom, ekspertami „Gryfa”, my pojiêchali mojim mercom-bočkoju čerez hraniciu do susiêdnioho Hrodna. Pohraničniki i mytniki oboch storôn viêdali mene vže dobre, tomu my hładko perejšli hraniciu, osoblivo z biłoruśkoho boku. Jich uže ne zdivlało toje, što z pôlśkoho boku mežê prožyvajut kompaktno i masovo biłorusy. Jakoś vony miêli zakodovane, što na Horodenščyni mohut prožyvati i prožyvajut polaki, a čomuś etničny biłorusy v Polščy — to nepravdopodôbna historyja.
My zajiêchali na čas, zakvaterovalisie v hostinici „Hrodna” i spotkalisie na miêsti z Viktorom Sivčykom i Mikołajom Mikołajevičom Sanajevym. U hotelovum pokojovi Mikołaj Mikołajevič rozmalovav kartinu Kamčatki, horačych rudnikôv Paratunka, krabuv, ikry, kižuča, nierki i horbušy, nu i što osoblivo interesovało „Gryfa” — obilije mintaja! Jiêli kraby z banki pud rumki pôlśkoji horêłki i prykusuvali čyrvonoju ikroju. Obhovoryli organizaciju joint venture, zadačy i chto jich bere na sebe. Obhovoruvali projekt statutu, registraciju spôłki i kvotu od gubernatora. Ostatnie vziav na sebe Sanajev.
Posli perehovoruv večur na luzi, pry sutym stoliku na podyjum u sali restorana. Peredstavniki „Gryfa” ne poskupilisie. U nizovi na parkieti tusovalisie horodnianki, dovhonohi i chorošy. Z každoju rumkoju pudymavsie tonus, vyhibasy pryhožuń radovali oko.
My dovho pirovali v nastrojovi zavtrašnioho pochodu po zołotoje runo.
Mińsk
Hotel „Białoruś”
Prošło paru miseciôv na dorobôtku projektuv, telefonnych rozmovuv, kob štoś vyjasniti, doprecyzovati, uzhôdniti. Narešti Viktor Sivčyk domovivsie na spotkanie v Mińsku v marciovi.
Do Minśka pojiêchali ja i Jan Sprus. Uže raniej my bez lišnich ceregieliji i bez nepotrêbnych „ą” i „ę” perešli na bezposeredniu formułu, i Jan odkryvsie, rozkazujučy pro morśkije pryhody i portovy zatiêji. Fantastyčny, čystiêjšoji vody „eskskluzivy” z peršoji ruki. Jak by peredavav hotovy scenaryji na filmy. Abo bery i zapisuj, i roman hotovy. Choč by rozkaz pro pochod pôlśkoji rybołovnoji flotyliji, koli amerykanci objavili dvuchsotmilovu pryberežnu strefu svojeju ekonomičnoju zonoju. Trydcet’ pôlskich travleruv musili pokinuti vody amedrykanśkoho šelfu Atlantyki i, błukajučysie jakiś čas na pôvdni Meksykańśkoho Zalivu, uziali kurs na Falklandy (Malviny). Koli dopłyvali do jich terytoryjalnych vôd, uspychnuła anglo-argentynśka vujna za ety vyspy. Treba było povernuti flotyliju i rušyti na pryafrykańśki šelf. Znoju, trudu, ani koštuv pochodu čerez nezmiêrany prostory okijanu ne poličyš. Za nôč ne opišeš.
Ja, zrêdka, revanžovavsie pudvodnymi „trylerami” zo svoho žycia, jakije zdaralisie pudčas pošukuv utoplennikuv abo ekstremalnych akcij.
Čas promknuv nezamiêtno i my neviêdomo koli dobralisie do Minśka. Jakraz zaveršałasie bezkrovna revolucija, usplesk nacijonalnoji ideji. U deń našoho pryjiêzdu, u parku pry Vialikim Teatry, pud večur odbyvavsie mityng BNF. Narodu nevidane skopišče, usie sviatočno rozentuzjazmovany. Na trybuni, na kotoru nas zaprosili, natovp znajomych opozicijnych deputatuv, z kotorymi ja serdečno pryvitavsie i znakomiv z mojim pôlśkim kolegoju.
Vystupali dijačê-deputaty, miž inšym Valancin Hołubieu, Mikoła Statkievič i, jak pomniu, Ludmiła Pietina od žanočych arhanizacyjau, i vrešti sam Zianon Paźniak, jakoho, po ščêrosti, ja šanuju po diś deń. Hovoryv Zianon pałko, zadiorysto i, majučy tak obšyrnu audytoryju, ne vytrymav i jak vse siêv na lubimoho konia antyrosijśkosti. Chaj i minčuki perejmut od joho častku rusofobiji, vikami vščepluvanoji v pudsviadomost’ biłorusam-katolikam vatykańśkimi emisarami na Biłoruś. Systemno, sprytno i nevirohôdno efektyvno.
To tut, na schodi, peredviêčny komturśki duch Vatykanu šukaje svojich adeptuv, puddaje vikami dopraciovanym metodam promyvania mozgôv, a posli bušuje v jich umach vypleskami nenavisti do rasiejskaha pravasłauja i projavuv korênnoji ruščyny.
Uspomniv Zianon Stanisłavavič oršanśku peremohu: Adzin biełarus suprać dziesiaci rasiejcau!
Jak ne divne, ale polaki, jakim pudlizujutsie mnôhi zakompleksiany najjasniêjšoju biłoruśki dijačê (Zianon tut, jakraz, vyniatok), u svojich pudručnikach historyji ni słovom ne vspominajut ob biłorusach v oršanśkuj bitvi. Bo dla polakuv Vôrša – to pôlśki Blitzkrieg, a biłorusuv tam i tiêniu ne było, nu, može, jakijeś nedookreślany „Litwini”. I ete ničut’ ne pereškodžaje nekotorym novopomazanym „tyhram” varšavśkich salonuv.
Okazujetsie, odny susiêdy mohut zbonditi umu neobjatnu častku historyji i honoru tvoho narodu. Abo zamovčati na smert’. I što!? I nic! Bo toj, chto chvoroblivo imknetsie pryklejitisie do zachodnioji civilizaciji i vyvesti svojiê koreniê z jiê konfesijnych nedruv, prypluščyt očy i bude slipy i hłuchi na vsio, što čveryłosie jimi. Zatoje pudymaje istny visk na projavy gvałtu schôdnioji „imperyji zła” koliś i diś. I bude sebe staviti na postument zmahara za volu narodu. Po časti i spravedlivo, i słušno, a po časti smiêšno, koli za vyzvolenie pravosłavnoho narodu od joho samoho beretsie biłorus-łacinnik, dla jakoho jakraz konfesija — peršoradna sprava, a peredviêčny komturśki duch biêsitsie v joho pudsviêdomosti, ihraje na joho emocijach i eksploduje vypleskami vojujuščoji neprymirymosti. Až divo bere, u jakich formach zajadłosti eta neprymirymost’ vyražaje sebe! I ne stichaje ni na mih.
Ja zo schodu, i honorusie etym. I ne znachodžu v sobiê i sliêdu dyskomfortu, što ne naležu do zachodnioji, łacinśkoji civilizaciji. Civilizaciji, u kotoruj samovpevniany elity majut ne odin hrêch za pazuchoju. A našy susiêdy, nota bene, do diś ne pereprosili nas za prozelityzm, za gvałt i znuščanie nad našoju viêroju i ruśkostieju našych prodkuv, prožyvajuščych u „spôlnuj deržavi”. Nadyde čas — pereprosiat. Koli počnem upominatisie za svoje. A počnem.
Nu što ž, biznes biznesom, a nacijonalny emociji za pazuchu ne schovaješ, ani na biržu ne vystaviš.
Posli mityngu my opynulisie v hotelovych pokojach „Biłorusi”, uzhôdnili „rehłamient” na zavtra z prybyvšym Viktorom Sivčykom, pryhubili rumku koniačku i zyšli na večeru. Na dancingu tusovalisie chutlivy singli obojga płci.
— Viktar, a dzie Mikałaj Mikałajevič? — zapytavsie ja, posli čorhovoji schołodžanoji čarki smirnovki.
— Jaho nia budzie. Paśla rastłumaču! — odkazav Viktor.
Pudčas večery ja doviêdavsie od Viktora, što „Mikołaj Mikałajevič užo nia u našaj kampaniji, tak jak na Kamčatcy jon nie tak užo značymy čałaviek, ale za toje jość bolš važnyja ludzi, z jakimi u nas budzie sustreča. Jany mohuć usio!” Na mojiê pytania Viktor odkazuvav jak čołoviêk, jaki vsio produmav, znaje rozkład sił, a na mojiê sumniêvy divitsie jak na perežytok u disiêjšych časach. Zreštoju, u našuj komandi je admirał, z kotorym zavtra v nas vstrêča.
Na druhi deń my zajšli na vmovlanu vstrêču do respublikanśkoji morśkoji kompaniji, jakaja nachodiłasie v samum centry Minśka, deś v okolici hulici Revolucijnoji. Jiê šef pryniav nas u hromôzdkum kabineti, z fantastyčnoju mapoju mirovoho okijanu, pud kotoroju, jakby na nevysokum podyjumi, vôn siêv za velikim, tiažkim dubovym stołom. Hodinu my proveli na niby perehovorach, časami ne ponimajučy odin odnoho. Može to ja na ety raz ne pospivav za krutymi povorotami dumki moho rozmôvci, a može prosto vsio było ne tak i dohovorane vže na samum počatku, šče pered našym prychodom siudy. Bo vsio vyhladało tak, jakby my hovoryli na raznych movach. Rozstalisie, na môj pohlad, ni z čym.
Posli obiêdu ciêłe popołudnie my ždali admirała. Viktor hovoryv po sotovomu telefonovi, zvjaź rvałasie raz za razom. Štoś u planach admirała pominiałosie i vôn tak i ne zmôh pryjiêchati na spotkanie. Sam admirał – to čałaviek Kiebiča.
— Z jim my vielmi chutka rašym prablemy łovli i kvoty, — kazav Viktor. — Treba tolki zacikavić jaho pa sapraudnamu našym prajektam.
Čom niê! Tolko kob čołoviêka zacikaviti i perekonati, spočatku treba z jim spotkatisie bezposerednio, a ne verbalno. Čas išov, Viktor usio kudyś zvoniv, hovoryv, perekonuvav, obiciav. Časami odčuvałosie, što vôn, musit, bojitsie tak upłyvovoji osoby, kotora mohła b stvoryti konkurentny varyjant, cikavy dla „Gryfa”. Ja počav zadumovuvatisie, čy tak znakomito rozpočata zatiêja ne skônčytsie tam i tohdy, i čy M. M. Sanajev, naš kozyr, to ne banalno stračana karta.
Tym ne menč, ja staravsie vykonati pryniaty plan i my odviêdali jurysta-notaryjusa, jaki pryniav do rozhladu naš projekt dohovoru. Vôn obovjazavsie joho vpakovati v ramki biłoruśkoho zakonu i pudrychtovali do pôdpisu. Uzhodnili my i inšy formalnosti, u tôm statut i sposub registraciji spôłki.
Z Janom Sprusom, uže sam na sam, my vzhôdnili, što ne odpustim tak sobiê Mikołaja Mikołajeviča. Sam admirał – to cikavy varyjant, ale mało pravdopodôbny. Na treti deń my rušyli v povorôtnu dorohu.
Deś vnutrê tlivsie osadok dosady z-za neponiatnych podiêj, kotory vyvoročuvali vverch nohami prozrystu dosiôl ideju.
Minśk
Notaryjus
Jakiś čas dovžyliś formalny spravy. Ja z Viktorom Sivčykom byv na telefonnuj zvjazi, organizovav odkazy na pytania „Gryfa” i, najvažniêjše, sposoby otrymania kvoty. Narešti delegacija „Gryfa” v składi Franciszek Kurzymski i Jan Sprus i ja vyrušyli moim mercedesom-bočkoju u Minśk, po nekiepśkich biłoruśkich dorohach.
My, jak vse, zakvaterovalisie v hostinici „Biłoruś”. Tut usiê mene viêdali, tomu Lidija Michajłovna, zaviêdujuščaja hostiniciami horoda Minśka, kvaterovała mene na poverchovi izrailśkoho posolstva. Ja, davno uže zarekomendovany „Bat’kovščynoju” biłoruski dijač-zahraničnik, vyklikav jiê povny doviêr. Pudčas vstrêčy z Sivčykom my obhovoryli plany i skłali rehłamient na zavtra. Uže miêli potverdžane, što kvotu na mintaja otrymajem z resursuv Biłorusi. Naša firma musit zrevanžovatisie, dofinansovujučy prohramu Ditej Čarnobyla. Odnym słovom, najvažniejše pytanie było rozvjazane.
— Hałounaje ciapier, heta rabočy vizit u nataryjusa, — referovav Viktor, — a paśla sustreča z surjoznymi i nie zusim farmalnymi ludźmi. Paśla budzie viačera. Natarialny akt i statut padpišam paślazautra.
U notaryjusa my proveli zo dviê-try hodiny na čytani aktuv firmy „Biełmora-1”, nanosili popravki, uzhodniali detali.
Posli była korotka vstrêča pry kavi z dziełavymi ludźmi, jakuju naładiv Viktor. Musit tôlki tak, na vsiaki słučaj, koli b u nas spravy raptom zatormozili. Vony okazalisie nad vyraz surjozny, nad vyraz diłovyje i małorozhovôrčyvy. Pryšli vdvoch. Ich partnery majut na Kamčatci „schvačany sfery”, kontrolujut koje-što, a navet’ i što treba. Hotovy pospryjati interesam firmy.
Perediahnuvšysie, bez halštukuv, na taksi my šuhonuli do tichoho, schovanoho deś za Akademijoju Nauk častnovo kafe, a dokładniêj – maleńkoho hustôvnoho restorančyka. Tut vsio było stonovane i v interjery, i v kolorach, i v hołosnosti. Navet’ oficijanty odzyvalisie puvšeptom, nenavjazčyvo. Reahovali na najmenčy žest našych hospodarôv. Ticho hrali na žyvych instrumentach mołodeńki muzykanty z konservatoryji. Skrypač navet’ byv nekiepśki, na što zvernuv osoblivu uvahu Kurzymski. To była ne takaja sobiê knajpa. Osobliva i na urovni.
Franciszek Kurzymski, viceprezydent „Gryfa”, byv dovoli mołodym, vysokim i ščupłym mužčynoju. Z každoho tłumu vydilałasie b joho čorna, bujna, pokručana čupryna. Dovoli cikavy typ čołoviêka, prytym nikoli ne viêdaješ, što na samuj spravi vôn dumaje. Tak i teper. Pryhlanuvsie i ani pudčas raniêjšych peremovuv, ani pudčas večery, ni słovom, ni žestom ne pokazav po sobiê ničoho, što možna było b odčytati odnoznačno. Ani za, ani protiv. Prosto vicešef firmy-giganta, facet na luzi, ale z klasoju. Večera była hustôvna, prysutnost’ dziełavych ludziej ne navjazčyva.
Jak na môj gust, to potiahnuło od jich zanadto diełovym chołodkom. Sprus, uchilajučysie od konkretnych zajavok zdavkovymi replikami, rozmovu zvjôv pomału na latynoski portovy pryhody.
I tak z ohulnoji, rozmova rozsypałasie na oddiêlny tete a tete. Odin z jich, vyznačyvšy, što ja, pryvatny preredprymalnik, jaki tak napravdu starajetsie vskočyti na korabel, kob razom płyvsti po zołotoje runo, raptom zapytav mene:
— Viktor, a ty płatiš nałogi?
— Koniečno.
— A skolko, jesli nie siekret.
— Sorok procentov. Vied’ moja firma OOO.
— Da ja nie ob etich nałogach!
— Aaa! Jasna. No etich nałogov ja nie płaču.
— Da ty što!? U nas vsie płatiat!
Ja vže ne spytav, ani komu, ani kôlki. Use ličyv, što neprošany ne povinion pytati. Lišni viêdy mohut byti zabôjčo škodlivy, a cikavosť ne raz vede čerez trunu v pekło.
Nichto z našoho boku ne skłav nijakich deklaracijuv. Usio nezamiêtno peretvoryłosie v neznačny poputny epizod.
Druhu večeru toho dnia, bôlš svobôdnu i sympatyčnu, my vže skonsumovali odny v hostinici „Biłoruś” na dvadcet’ tretium poverchovi, de potusovalisie jakiś čas z drinkami pry bary, odbivajučysie od nedvuznačnych dovhonohich žestuv.
— Nie v każdym porcie znajdziesz taki kontyngent. Białoruś zaczyna mi się coraz bardziej podobać, – skomentovav Jaś Sprus, i trudno było ne pohoditisie.
Rano u notaryjusa šče raz pročytali i prerehlanuli statut joint venture „Biełmora-1”, zatverdili neveličku kosmetyku v tekstach i vrešti pudpisali v prysutnosti notaryjalnoho vradnika registracyjny papery firmy. Udiêły rozkłalisie nastupnym čynom: „Gryf” – 85%; biłoruśki bôk reprezentovany čerez Sivčyka 10%; moja „Elvimex” – 5%. I to vsio!
U majontok spôłki „Gryf” uniôs travlera 4000 BRT „Hajduka”, na kotorum tôlko sama fabryka filetovania mintaja koštovała paru desiatkuv milionuv dojčmarok. Ete značyt, što mojê 5% postavili mene v roli dovoli krupnoho biznesmena na pudlaśki miêrki. Firmu treba tôlko zaregistrovati v odpoviêdnium ministerialnum viêdomstvi Biłorusi. Zadaču etu vziav na sebe Viktor Sivčyk. „Gryf” miêv zapłatiti puv milijona dolaruv na fond Ditej Čarnobyla. My spodivalisie na kvotu siêm tysiač ton mintaja z soroka tysiač pryznanych resursuv dla Biłorusi, kotora i tak ne mohła b jiê odłoviti, ne majučy karablôv. Naš korabel, naturalno, naležało zaregistrovati v Biłorusi, označyti materysty port — Seul v Puvdennuj Koreji, pudniati na jôm biłoruśku biêł-čyrvono-biêłu banderu. Dodatkovy kvoty budem namahatisie otrymati z resursuv gubernatora Kamčatki.
I tak naša „Biełmora-1” z jiê korablom „Hajduk” była zaregistrovana v Ministerstvi Transportu v Minśku. Nad korablom u Seuli załunav bieł-čyrvono-biêły stiah nezaležnoji Biłorusi.
Respublika Biłoruś z dnia vpisania jiê do mižnarodnych rejestruv stała morśkoju deržavoju. Etoho z historyji Biłorusi nijak ne vyčerkneš, ani ne pereinačyš.
Takim čynom ja, Viktor Stachvijuk, a po rodovomu Viktor Stachijuk, stav u 1994 rokovi odnym z troch osnovopołožnikuv biłoruśkoho povnomorśkoho fłotu.
Naš travler pud bieł-čyrvono-biêłoju banderoju počav łovlu na Ochoćkum i Beringovum Morach. Pietropavłovsk Kamčaćki stav joho druhim portom, posli Seulu.
Kamčatka
Serpeń 1995
Uže rôk, jak naš korabel „Hajduk” łapav mintaja perš za vsio na Ochoćkum Mory. To unutrane more Rosijśkoji Federaciji i ne každy maje pravo probyvati, a tym bôlš łapati ode rybu. Naša biłoruśka spôłka „Biełmora-1” miêła kvotu 3500 ton mintaja na rôk z biłoruśkoho resursu. To chvatało, kob utrymati korabel, zapłatiti vypłaty dla komandy travlera (102 moraki), bihuščy poładki i bôlšy remonty. Dochodit do etoho zakup paliva, prêsna voda, portovy opłaty. My namahalisie pobôlšati kvotu. To byv varunok sutych dyvidenduv. Nažal, ne možna było proviêryti možlivosti M. M. Sanajeva, jakoho vže ne było z nami, z pryčyn dla mene nejasnych.
Kotorohoś dnia pozvoniv mniê Jan Sprus.
— Szykuj się, Wiktor, na wylot na Kamczatkę. Masz na to dwa tygodnie, — skazav Jan.
— No dobrze. A co mam zrobić ze swojej strony? Jak pamiętam, nie ma wsród nas Sanajewa, a jak wiesz, ja sam nie mam tam żadnego przełożenia, – odkazav ja, kob spravu postaviti jasno.
— Ale jesteś współwłaścielem spółki. No i znasz biegle rosyjski.
— O.K. Na ile czasu lecimy?
— Nie mniej niż na tydzień. A tam się zobaczy.
Na lotniščy Okęcie zobrałosie vośmoho serpnia sto dva moraki-rybołovy novoji zmiêny „Hajduka”, troje žurnalistuv, dva fotografy, Czasnojć i joho syn, ja i Jan Sprus.
Lot byv zafrachtovany čarterovym ruśkim samolotom TU-154. Start odbyvsie płavno, i počavsie spokôjny perelot nad Varšavoju, Mazovijoju, Pudlašom z mojeju rôdnoju Trystiankoju i Biłoviêśkoju Puščoju, bo jakraz siudyma prolahaje trasa pudnebnych łajneruv na Moskvu. Posli dvoch hodin polotu dozapravka na lotniščy Domodiedovo, čas na pokupki v butikach, a navet’ na kufel piva čy drynk. Trochu mene zanepokojiv protiôk benziny z kryła samolota. Mechanik obačyv ete, vziav vidro i pudstaviv pud ciurki benziny. Viêtior poryvami rozbryzguvav jiê kruhom vidra, tak što z časom bliskušča plama rozrosłasie na mnôho metruv. Nikoho z obsłuhi samolotu siête ne nepokojiło, značyt „normalka”, i ja staravsie bôlš ne zvoročuvati na ete uvahi.
Startonuli popołudniu i jakoś tak chutko, bo letiêli protiv času, zmerkło. Nastupiła dovoli korotka nôč. Svitanie było nemožlivo choroše sered vyrostajuščych obołočnych hôr, kotory nezamiêtno svitliêli, nabirajučy intensyvnoji rozovo-biêło-šêroji barvy na foni nezemnoho chorostva temno-sinioho neba. Čas letiêv nezamiêtno.
Minuło dvanadcet’ hodin od startu, jak my sered biêłoho dnia, probivajučy parukilometrovoji tovščyniê chmary, nad kotorymi vysivsie monumentany pik Klučevśkoji Sopki, opynuliś nad lotniščom Jelizovo, što nedaleko Pietropavłovska Kamčaćkoho. Uzdovž połosy, pered hangarami, stojali vujśkovy samoloty, od stratehičnych TU-22M do Mihuv-29, šturmovikôv SU-25, vertolotuv i vsiakoji vojenščyny. Nedarom Kamčatku rosijane nazyvajut nezatoplajemym avijanosciom.
Dvôr viêčno chmiêlnoho Borysa z čubajsovymi oligarchami prychvatizaciji čut’ ne zatopiv ne tôlko Kamčatku, ale i vsiu neobjatnu krajinu. Gusinśki navet’ miêv nachalnost’ publično zajaviti, što vsiačeskije popytki pieriesmotra častnoj sobstviennośti v novoj Rossiji, črievaty trietjej mirovoj vojnoj. Chto ž tyje choziajeva „prychvatyzatoruv” i, u pryvatnosti, Gusinśkoho, jakije natchnuli joho na takuju nachalnost’ i hotovy pohruziti sviêt u chaosi mirovoji vujny, kob ono ne odrêzali ryła jich protegovanym od koryta povnoho nevyčerpnych resursuv!? Treba było b spytati tajemnoho indyvida Georga Sorosa, a može i bratôv Bilderbergu, ne menč zasekrečanych, sered jakich slidy prysutnosti ostaviv Tolo Čubajs.
Uže šêst’ liêt rozryvała na kuski ekonomiku krajiny voroža jôj zhraja, spuskajučy narod u t’mu hołodnoho chaosu. Tiêšylisie vorožeńki, bołbotali ob rozvali giganta na hlinianych nohach. Kozyrali mirovym prochodimciam pazi cara Borysa i dukali navet’ ob neobchôdnosti zdačy japoškam Kurylśkich Ostrovôv. Na telekanałach ORT Berezôvśkoho i NTV Gusinśkoho vystupali vsiaki „eksperty”, puddajučy rosijan polittechnologijam, zrodžanym u laboratoryjach čužych specsłužb i socjotechnikam promyvania mozgôv. Rychtovali narod ne na takije šče žertvy i zdačy. Odpuskavsie jim najlêpšy efir, a itogi psychoobrobôtki kodovav v doviêrčyvych umach sam mag Kašpirovski.
I zdali b. Spočatku Kuryły. Kamčatka stałasie b problemom, na prykład, demilitaryzaciji. Ochoćkie More było b odkrytym, a joho diś unutrany vody — mižnarodnymi. I chłynuli b tudy brakoniêrśki japono-korejo-kitajśki katery i vsio, što ono može vtrymatisie na vodiê i hłumiti bezpoščadno mintaja i cenny porody, až jich ne stało b zusiêm, jak nezadovho dorša, na toj prykład, u Bałtyci.
I toj čas, čas vymušanoho na narodi varvarstva, diś stražnikami polityčnoji korektnosti, ultraliberałami, neokonami, a taksamo vsiakoji masti pestunčykami medyjuv i jich moralnymi autorytetami nazyvajetsie „zołotym časom” reformy Rosiji.
Nota bene, Aleksandra Sołženičyna, jaki četvertoho serpnia 2008 umer, teper osudžajut za patryjotyzm, za protesty protiv deržavnoho bezprediêłu. Nazyvajut etu sviêtłu istotu vo vsiêch liberalnych SMI „zbłudivšym patryjarchom zmaharôv protiv soviêćkoji systemy”. Odin z pôlśkich publicystuv palnuv navet’: dobrze zaczął, a podle skończył, odwrotnie od Jelcyna, który zaczął podle, jako soviecki aparatczyk, a skończył pięknie, jako reformator Rosji. Vot kak! Kolesiovi od medyjalnoji „korektnosti” spočatku odpłyła prystôjnost’, a posli poplontałosie vsio.
Ale ne ety, certyfikovany dysponentami „standartuv zachodnioji cyvilizaciji”, klakiery vyznačat miêstie dla Sołženicyna.
Čas smuty odnak ne môh tryvati viêčno. I autory zakołotu ponimali ete jak nichto inšy. I tak, vykonavšy brudnu robotu i vypovnivšy do ostatnioji bukvy pryznačanu jomu rolu, kob odchiliti od sebe pohrozu inpichmentu, zdav Jelcyn prezydenturu v ruki Putina, jaki, virtualno prynamsi, povstrymav rozvał Rosiji. Kilkoch oligarchuv złodiêjśkoji pryvatyzaciji prohnav na baniciju, a Mišku Chodorkovśkoho posadiv v tiurmu, čym zaspokojiv žaždu revanžu oškaplanych i odurmanianych rosijan. Nijak ne narušyvšy interesy „elituv”, zakrepiv etym samym płody bezprediêłu, dajučy jomu pravovuju osnovu i oboronu. Giganćki, nemyslimy ni v odnôm uhołkovi sviêtu i umu neobsiažny gešeftny „przekręt” pereobrazivsie v povnokrovny biznes. Teper uže, namaščany i potverdžany autorytetom samoho Putina, je vôn bez ničyjoho bôlš sumniêvu varty voschiščenija i uvaženija. I siête, a ne što inše, osnovna „zasłuha” vytiahnutoho z rukava Vładimira Vładimiroviča. Rešta doždetsie šče jasnoji ocenki.
Ale to jichni problemy disiêjšoho dnia.
Tohdy, u 1995 rokovi, hulav vo vsiu bezprediêł beznakazny i nachalny, na nemyslimo bôlšu skalu, niž u Pôlščy Balcerowicza i Lewandowskoho. Zrodžane z šemranoho gešeftu diêtišče Čubajsa žyrêło, stanoviłosie vsio bôlš prožorlivym i, pozbyvajučysie strachu, vylizło naružu. Bo mohło vže vsio kupiti, zaverbovati, a protivnikuv zdaviti, rozorvati na kuski. Ułada, kotora ležała na hulici, uže była schvačana, a zony bezprediêłu podiêlany. Oligarchi, namaščany zakulisnymi kreatorami novoji realnosti, okružylisie kohortami ochrannikuv z radôv proziabajuščych specnazovciuv i vzialisie dilili na kuski nezmiêrany resursy Rosiji. U hłubinci krutilisie brutalny mistiovy verziły. To byv čas dobry dla siêvu ganguv i mafij, kob zvykły čołoviêk, durmaniany pornuchoju, tandetoju i łhunstvami vôlnych i nezaležnych od sovesti medyjuv, zaniavsie samym soboju, pošukom skibki chliêba i dumkami, jak zapevniti spokuj simjiê, kob ani joho samoho, ani joho bliźkich nichto ne napav, ne ohrabiv, ne zarêzav, čy ne obder zo skôry. Kob ety čołoviêk ne posmiêv podumati, što vładi možna i treba hlidiêti na ruki.
Tohdy, u 1995 rokovi, na Kamčatci chto tôlko môh brakoniêryv i rozkradav łososievy, krabovy i mintajovy resursy.
I same v toj čas naš samolot pryzemlivsie na kamčaćkum lotniščy, pokrytum lišajami obliêzłoho tynku. Autobusami, bačyvšymi chruščôvśku odlihu, vezli nas po nevirohôdno zdevastovanych dorohach u Pietropavłovsk Kamčaćki. Na okrajini, radom z rozvalinami jakohoś cemientno-bietonnovo zavoda, vysivsie na zaržaviêłych rurach postumentu raniêj dumny, teper obliniêły symbol horoda — blašany profili pakebotuv Sv. Petra i Pavła.
Pietropavłovsk Kamčaćki
Horod byv załožany ne tak davno, pudčas druhoji kamčaćkoji ekspedyciji V. J. Beringa i A. I. Čirikova (1772-1743). Bot „Sviaty Havriił” pud komandoju šturmana Ivana Jełagina pryčaliv koło vylivu ryki Avačy v Avačynśkuj Hubiê 10 červenia 1740 roku. Rozviêdčyki Beringa zbudovali port z tverdiêjšoji za hrab kamčaćkoji berozy i topola, korystajučy z pomočy mistiovych umiêlciuv. 10 korostenia 1740 roku siudy vujšli pakeboty „Sviaty apostoł Piotr” Beringa i „Sviaty apostoł Paveł” Čirikova. Budova portu tryvała vsioj čas, a miž tym była postavlana cerkva vo imia sviatych apostołuv Petra i Pavła.
Nezadovho, 4 červenia 1741 roku, zsiôl do berehôv Ameryki odpravilisie obadva pakeboty. To była nevirohôdno dramatyčna epopeja, jakaja zakônčyłasie odkrytijem Alaski. Osvojanu rosijanami Alasku sto dvadcet’ pjat’ liêt posli prodav car amerykanciam za šapku drôbnych.
Pakebot Čirikova vernuvsie v korosteniovi, a nastupnoho liêta, na gukory, zbudovanum z obłomkuv pakebota, vernulisie nemnôhi moraki Beringa. Zimovali vony na odnôm z Komandorśkich Ostrovôv.
Od połoviny XIX viêku, pry gubernatory Vasiliji Zavojko, obostrajetsie mižnarodna situacija. Angličane rozpočali ekspansiju v Kitaji, amerykanśki kitoboji masovo narušajut ruśki terytoryjalny vody. Zahraničny korabliê samovôlno zachodiat u Avačynśku Hubu, a v 1854 rokovi prybyvaje v Japoniju z misijoju, napravlanoju protiv Rosiji, amerykanśki komandor M. K. Perry.
Port buduje oborônčy rubežê. Tym časom, u serpni 1854 roku, uryvajetsie na vody Avačyńśkoji Huby anglo-francuśka eskadra i vysadžuje desant siłoju v vusimsot čołoviêk. Štykovaja ataka trochsot ruśkich opołčenciuv skidaje jich u vody huby. Berehovaja artyleryja daje odpôr bortovym orudijam eskadry. Słava kamčaćkoji batalii, osoblivo posli nedavnioho krymśkoho poraženia, obihaje śviêt i pudymaje na duchu narod.
Horod tohdy naličuvav vsioho puvtory tysiačy čołoviêk.
U 1905 rokovi japonci zajmajut Kurylśki Ostrovy i vysadžajut desant na Kamčatci. Kuryły byli vernuty Rosiji v 1945 rokovi.
To historyja v pigułci. Bez jiê sviêdomośti, moja kamčaćka pryhoda była b płytka i rozmyta. Bez opory i fundamentu.
Na Kamčatci 29 čynnych vulkanuv. Najvyžšy – Klučevśka Sopka, 4750 m. U okolici samoho Petropavłovska try vulkany: pryhožun Koryjakśki – 3456 m, Avačynśki 2741 m i Kozelśki – 2118 m.
Na Kamčatci sto dviê tysiačy ozior. Čut’ ne siêm tysiač burych medvediuv, z kotorych každy zajmaje terytoryju dviêstie hektaruv. Je nezličany rêki, u kotory zapłyvajut łososi: nierka, kižuč, horbuša, kieta. Ode mnôstvo termalnych zatok-ozerciôv, z najsłavniêjšymi Paratunkoju i Hołuboju Lagunoju. Horysty landšaft dopovniajut časty vypleski horačych gejzeruv.
I čorny, jakby oksydovany, vulkaničny plažy Tichoho Okijanu.
Z lotnišča, posli neskładanoji mytnoji odpravy, zabrali nas mistiovy stareńki kruhłoboki autobusy. Peredstavnik „Gryfa”, upisany dovhoterminovym pobytom u tutejšy koloryt, štoś nam tłumačyv, ale mało što z joho słôv doišło do našych mozgôv, skołovanych probytoju prostoroju, rôvnoju treti globu.
Autobusy treslisie na neimoviêrnych vybojach sered zarosłych vysokim po šyju ščavuchom polach byłych kołchozuv, nepotrêbnych uže nikomu remontnych zavoduv sielchoztiechniki, rozvalanych fabryk, opustošêłych zavodśkich budynkuv z lišajami obliêzłych tynkuv. Poražali płody novoji ultraliberalnoji ekonomičnoji polityki v hłubinnum varyjanti, podług mistiovoji interpretaciji rekomendacij Svitovoho Banku.
Okrajiny Pietropavłovska z postarêłymi pjatietažnymi kubikami chruščôvok, žyłych mikrorajonuv, hadkich jak epoka, kotora jich zrodiła, sotni japonśkich mašyn, z rulom z pravoho boku, pronizany soviêtčynoju pensijoniêry i mołodyje adepty zachodnioji japonśko-korejśkoji kultury, navodniajuščyje trotuary centru — usio składało rabuju egzotyčnu mozajiku horoda na kunciê sviêtu.
Autobusy zatrymalisie na miniparkingu hotela „Avača”. Sam hotel vyhladav spuvčasno i byv dovoli cikavo rozvjazany v seredini. Restoran na nizovi, bar čy dva na poverchach, hožy horničny, hotovy zaparyti čaj sered nočy, prystôjny pokoji davali povud do dobroho samoodčuvania. Mene i Sprusa zakvaterovali razom. Naš room chutko stav miêstiom kumpaniejśkich i diłovych vstrêč. Naprotiv byv bazar z neperebranym obilijom ryby i ikry, a taksamo japonśkoji elektroniki i korejśkich ciuchuv.
Zakvaterovavšysie, my rušyli tudy po ikru, łososi, kamčaćkie pivo i znakomitu vôdku, varanu na kryničnuj, ničym ne sporčanuj, mineralnuj vodiê. Hodinu posli sidiêli my za kazočno bohatym stołom, zakusujučy „Biêłoho medvedia” łožkami čyrvonoji ikry i płastami łososiuv. „Biêły medviêd’” nic a nic ne jšov u hołov, a ikra sołonym pryvkusom znakomito tonizovała joho sorok pjat’ hradusuv. Z minuty na minutu pudymavsie nastrôj našoji kumpaniji, rozmova liłasie płavnoju strujoju, mužniêli hołosy, a vypleski smiêchu, napovnivšy prostoru pokoju, stali vylivalisie na dvôr. Nichto odnak ne stukav u dvery, ne narykav i ne nasyłav na nas horničnoji.
Byli ekskluzivny rozkazy pro cikavinki z historyji pôlśkoji rybołovnoji floty. Tohdy šče Pôlšča miêła odnu z bôlšych u śviêti rybołôvnych flotylijuv, pokôl pampersy Mazowieckoho ne splažyli jiê pud rekomendaciji bratôv Svitovoho Banku i Sorosa, od čyjoho imeni Balcerowiczovi doradžuvav, a chutčêj pilnovav zasekrečanych interesuv, Jeffrey Sachs. Ety ž Sachs posli doradžuvav i bratvie z dvoru cara Borysa.
Lahli my hłuboko posli pôvnočy.
Ranicioju žurnalisty z komandoju popłyli na korabel, a ja i Sprus z Czasnojciami ostaliś na miêsti. Nas čekali perehovory z gubernatorom i oficijnymi osobami, a Czasnojci skłali plan fotografii unikalnoji pryrody Kamčatki.
U vicegubernatora Bołtienko
Płošča Lenina. Dom Soviêtuv.
Eta časť horoda navjazuje do joho historyji. Secesyjno-baročny murovanki i dorevolucijny dvochpoverchovy domy z kamčaćkoho derva. Ryka Avača, okovana betonnymi berehami v mežach horoda, bystro kotit svojiê piênlivy vody po kamenistum dnovi. Nad dachami budynkuv vysitsie porosłe rêdkoju derevinoju peredhôrje okružajuščych Pietropavłovsk vulkanuv. Dvadcetihradusna pohoda, soncie, što zrêdka pračetsie za biêły obołoki, tichi nenavjazčyvy huł horoda, usio ete schilaje do nespiêšnoho spaceru. Deś tam, z toho boku planety, tvojiê najbližšy spjat, okutany v sny serpniovoji nočy.
U obšêrnum gabineti vicegubernatora, nad joho hołovoju, visit velizarna reljefna mapa. Vidno na jôj kažny osniêžany hôrny chrebet abo zelonu čy buru dolinu. Usio bačane jakby z pudnebnoho łajnera, u naturalno stonovanych, mastaćkich kolorach. Mapa mimovôlno prytiahała zrok.
Vicegubernator pryniav nas dobrozyčlivo, sekretarka vnesła horačy čaj. Zahovoryli my pro łovlu mintaja i pro toje, jak podvojiti kvoru do semi tysiač tonuv, kotoru — na žal, jak my i spodivalisie — gospodin gubiernator ne chotiêv oddati „za tak”. Za dieńgi, požałujsta.
— K sožaleniju, socłagier zavieršył suščestvovanije, — hovoryv gubernator, — i kromie tovo, što my dali biełorusskoj storonie, podbrosit bolše nie v sostojaniji. Chotitie — pokupajtie.
I słušno, i žal, konečno. Ceny stali rynočnymi, a časy składanymi dla firmuv, kotory opynulisie na hrani vyžyvania. Treba radovatisie tym, što je. Gubernator dobrozyčlivo odniôssie do planovanych nami zonuv łovli na Beringovum i Ochoćkum Morach i do obsłuhovuvania korabla, jaki može zachoditi v Avačynśku Hubu i stavati na jakory pry vchodi do portu, kob zahruziti charčê, prêsnu vodu i mazut. Na vsio ete my otrymali dobro, a detali majem obhovoryti z Diemientjevym Michaiłom Vładimirovičom, načalnikom departamentu po rybołôvstvi, a potum u kapitanati portu.
Rozhovôr pry čajovi i rumci koniačku prochodiv u pryjatelśkuj atmosfery. Hlanuvšy na mapu, ja raptom zapytav:
— Gospodin gubiernator, karta, kotoraja visit nad vami, eto, kažetsia, nie Kamčatka!?
— Niet, koniečno. Eto Ałaska.
— No vieď Ałaska amierykanskaja.
— Poka. Eto iskonno russkaja ziemla i my jejo vierniom rodine! — skazav gubernator upevniano. Pudniav ruku i skazav tost:
— Za russkuju Ałasku! Štoby poskorieje viernułaś k rodinie!
Gubernator, Sprus, peredstavnik „Gryfa” i ja, čoknuvšysie, vypili stojačy.
Paratunka
Čorhovy poranok byv sovnečny i po kamčaćku čudny. Pryhorodśkim autobusom, z peresadkoju, rušyli my do słavnoho termalnoho kupališča Paratunka. Kilkanadcet’ kilometruv od joho znachoditsie druhie — Hołubaja Łahuna, obudovane tverdym, netliêjuščym kamčaćkim dervom. Škoda, što z-za nedostatku času my tudy ne dojiêchali.
Prychvativšy z soboju suchi pajok z łososiuv i krabuv, z butlom schołodžanoho biłostôćkoho absolwenta i, kupivšy po dorozi „na vsiaki požarny” kamčaćkie pivo, dobralisie my nakuneć, posli dvochkilometrovoho maršu sered čudnoji diêvičoji kamčaćkoji pryrody do termalnych vôd. Obudovany bezvkusno spuvčasnymi kafelkami, što nic a nic ne pasuje do etoho unikalnoho miêstia, trochjarusny rodniki bôlš napominali baseny, čym naturalny krynici žeškoji vulkaničnoji vody. Može v nedalekuj budučyni chtoś zorve ne pasujuščy ode kaflovy dokument socrealu i obuduje čudny rodniki vulkaničnymi bazaltami i dervom. Upiše jich u klimat okružajuščych hôr i porosłoho pokručanoju derevinoju pobliźkoho oziera. Može.
Opłativšy vchôd, my rozłožylisie na derevjannum pomosti, de kajfovali vže mistiovy v svojich kumpanijach i siêmjach. U dvadcetipjatihradusnum termalnikovi dokazuvali diêti i mołodiož. Voda była mjahka, pryjemna i tepliêjša za vozduch. Nasyčana hłubinnymi mineralnymi solami chutko zdymała stomu. Meter-puvtora vyžej, u obšêrnuj skalnuj vyjamci, rozliêvsie sorokahradusny termalnik, z jakoho siudy spłyvała korytom nahrêta voda. Nad jim, metry dva vyžej, byv najtepliêjšy rodnik, u jaki z nedruv zemliê napłyvała voda žeška, šyjisiatihradusna. Tam čuješsie jak u horačuj vanni, koli promerzły zimoju prychodiš z moroznoho dvoru. Koli perebiraješsie znizu vverch, to v žeškum termalnikovi čut’ ne vskipaješ, a koli spłyvaješ vniz, to v dvadcetipjatihradusnum robitsie poprostu zimno.
Po paru hodinach termalnoho šalenstva my zašylisie nad berehom oziera pud kamčaćkimi berozami, kob posilitisie krabami i łososiom. Ja vyniav z sumki biłostôćkoho absolwenta. U etuj atmosfery zusiêm k stati! Okolicia była kazočnoji pryhožosti, z nezvyčajno vysokimi travami, kontrastujuščymi z nizeńkoju, komično pokručanoju, rozłožystoju derevinoju, na tliê pobliźkich vulkaničnych hôr, jakije jarko odbivalisie v hładkum lustry oziera, što očarovuvało nas i nastrojuvało na vysoki radosny tonus.
Kajf nad kajfy na etum kunciê śviêtu!
Kob tak mohli razom byti najbližšy, kotory deś tam, z toho boku planety, spjat okutany v sny serpniovoji nočy. Bačane možeš perekazati, ale odčutoho vsiêmi porami tiêła i dušy ne peredasi.
Tichi Okijan
Od počatku svojê pudvôdnoji pryhody ja maryv nyrnuti choč raz v vodach každoho okijanu. Byli pudvodny ekspedyciji zo studenckim klubom AKNS „Manta” z VSP v Częstochowi, de mnôhi liêta ja byv šefom školenia. Miseciami vołočylisie my, šče za nebôžčyci komuny, po Mižzemnum Mory kruhom Grecji i Italiji. Nurciovali na dalmatynśkum poberežy Jugosłaviji. Była pryvatna vyprava na nurciovanie do Hišpanii, koli vže biłostôćkie esbećkie pašportne bjuro ne dało zhody na vyjizd šestiliêtnioho syna Pavła, kob my ne poprosili polityčnoho azylu. Posli dovhoji perervy, uže za Tretioji Rêčyposolitoji, nurciovali my dva tyžni pud vodoju koło berehôv italijanśkoho Gargano i archipelagu Tremiti. Rôk puzniêj rušyli my na Korsyku, de na okrajinach zalivu Porto koło pudnôža kazačnoho Calanche nurciovali ja i môj syn Paveł, dla jakoho na vyjizd ne potrêbna była vže zhoda esbeciji, Jacek Warzyszynski, mnôholêtni kumpan pudvodnych vypravuv, i joho syn Kuba. Našy žunki taplalisie v tepłych chvalach, ne ryzykujučy spusku vniz. Jiêzdili my siêmjami.
A posli byli ono našy simiêjny vyjizdy do Chorvaciji na ostrov Hvar, z nurciovaniom kruhom Peklovych Otokuv i na odlehłum samotnum stožkovum ostrovi Stambedar. Byv tyždeń penetraciji berehôv skalnoho ostrova Pag i nurciê na ostrovi Man z archipelagu Kornati. Tyždeń na Istryji z nurciovaniom pry ostrovi Krk.
Pohružavsie ja i v Čornum Mory pry berehach Abchaziji, Jałty, Odessy, Burgas i Primorska. Školiv peredpoborovych płetvonurkuv u Jastarni, na Pućkuj Zatoci Bałtyki. Školiv, nurciovav i brakoniêryv u desiatkach oziôr Pôlščy.
U majovi 2008 letali my z Pavłom i Luloju na Synaj, na Čyrvone More do Šarm-al-Sheyk. Tydeń na pudvodnych rafach Ras Mohammad i pry ostrovach Tiran. Super!
I to vsio.
A vody mirovych okijanuv ničut’ ne byli bližej. Manili ono z bôlšoju siłoju. Raz ono, voročajučysie z Hišpanii u 1986 rokovi, nyrav ja z synom Pjotrom i Warzyszynskimi v samôm ABC u Biskajśkum Zalivi Atlantyćkoho Okijanu, z plažy horoda Bayonne vo Franciji. Schoditi my mohli na vdochu povyžej dvadceti pjati metruv. Tam, nažal, tokoji hłubiny ne było. Vsioho metruv pjatnadcet’. Kromi vysokoji chvali, kotora na protiahu hodiny našoho probyvania v vodiê pudniałasie pohrozlivo i ratovniki vtiahnuli na maštu flagu, označajušču nebezpeku, vyhaniajučy z vody ludej, ničoho nezvyčajnoho tam ne było. Piščanoje łahôdne dno, rakuški-mušelki i kruhły škorłupiny jožovikôv, dobra prozrystost’ i tepłynia vody. Dla amatoruv plažovania i pluchania v čystych okijanśkich vodach super. Tomu na rozlehłuj plažy było tłumno i hołosno.
I oto teper ja opynuvsie koło berehôv Tichoho Okijanu. Deś tam na schodi vôn dudniv, rozbivajučysie piênlivymi chvalami ob skalny berehi Kamčatki. I maniv, i zvav z mahičnoju siłoju.
Jakraz odnoho večera nas odviêdali dva ruśki kapitany rybołovnoho fłotu. Odin z jich miêv opuchnuvše kułačysko, jakim prygamoliv komuś u svarci v knajpi. Suta večera v hotelovum pokojovi z hłubokimi rumkami, portovy bajdy i mužčynśki anegdoty stvoryli nastrôj dobroji kumpaniji i luzu. Čas litiêv nezamiêtno. Ja pudchvativ čyjuś dumku i nakirovav rozmovu na Tichi Okijan. Chmiêl spryjav každuj avantury, i vsiê zapalilisie do vypravy. Kapitany rozkazali, jak najlepi dobratisie na plažu. Ja zaznačyv na mapi maršrut.
Do Zaoziornoho, na druhi deń, my jechali autobusom. Uhladalisie v nepovtôrny kamčaćki pejzažy, zahorodžany na krajach horyzontu hrebeniami hôr. Nepovtôrny koloryt, od kviêtistych łuhôv i olivkovoji zeleni peredhôrja do sinio-fijoletovych hornych chrebtôv.
U Zaoziornum pohovoryli z mistiovymi, rozpytali, jak dobratisie do okijanu. Potverdiłosie, što zsiôl treba jti piškom ne menč deseti kilometruv po kamčaćkum bezdorožy. Zaraz za posiôłkom nas obskočyła zhraja sobak. Čut’ ne do samych nôh pudbihali rozjušany najmenčy z jich. Veliki trymalisie daliêj, havčali i ščêryli zuby. Pryšłosie kamiêniom odbivatisie od siêtych nadojiêdlivych atakuv. Kob tak byv odin, mohło b kônčytisie, što ne daj Bože. A tak kułki i kamiênie zrobili svoje, i sobaki odčepilisie.
Išli my po hruntovuj dorozi sered zapustiêłych, porosłych vysokim ščavuchom urodlivych kołchoznych polôv. Pierestrojka i zakulisna „rynočna” hospodarka z chmiêlnoji voli cara Borysa połožyli kuneć kołchoznomu bytovi, nic ne dajučy v zamiên. Teper ničoho nikomu ne opłačujetsie. Usie šukajut ščastia: chto v brakoniêrstvi, a chto v kontrabandi. Tomu bazar kipiêv, a torhašê miêli vypasiany košelki. Tym ne menč, ode, na pokołchoznych polach, môh by byti raj. Urodliva zemla, z domiêškoju vulkaničnych pyłôv, gejzery, z jakich trubami možna dovesti horaču vodu i obohrêti tepłuški. Rosło b što choč kruhły rôk. Pravda, rosło i bez tepłušok, pro što z nutkoju žalu rozkazuvali staryje žylciê, jakije i diś na svojiê potreby sadiat ohorodninu.
Na horyzonti obrysovuvalise nevysoki oryjentalny formy hôr, kotorych zubasty, vyščerblany chrebty zelenilisie pokručanoju nizeńkoju derevinoju, napominajuščoju formami bonsai. Za jimi siniêv čub vulkanu, pokrytoho śniêžnoju šapkoju. Paru hodin posli my opynulisie koło porystych, nahadujuščych kitajśki akvareli, minijaturnych hornych chrebtôv. Deś ode kunčałasie piščanaja doroha, utrambovana kolosami armiêjśkich beteeruv. Tut nedavno byv poligon. Na hołych płachtach skał sołdaty ostavili svojiê grafiti.
Minuvšy zarosły malovničy prud, my vušli na cvituščy łuhi. Czasnojci fotografovali neviêdomy v nas kolorovy byliny. To było jichnie žnivo. Šče parasot metruv, i za skłonom zhôrka očam pokazavsie burlivy, šêro-sini Tichi Okijan. Šyroka, čorna, jakby oksydovana, piščanaja plaža. Bosy nohi ostavlali v jôj nehłuboki vmjatiny metaličnoho blasku. Na pravo hłucho dudnili fali, rozbivajučysie ob porohi stromoho klifu. Caryv šumlivy huł piêny.
Bosymi nohami ja vujšov na mokry oksydovany žvir, na jakôm šypieła piêna odbôjnoji fali. Hłubinnoju vibracijoju rozhoravsie i ščymiêv u hrudiach zov okijanu. I koli čorhova fala vorvałasie i rozliłasie na plažy, studžanoju vodoju moroziačy nohi, ja prysiêv i, zamočyvšy dołoni, pryvitavsie z Okijanom. Impuls radosti, jaki proniknuv moje tiêło i rozliêvsiê tepłynioju v hłubiniê dušy, u odnôj chvilini vyšuhnuv naružu, pohružajučysie v joho nedry.
Odmachujučysie od protestuv koleguv, ja nespiêšno rozdiahnuvsie i ne zvoročujučy uvahi na poražajušču stužu, pujšov u burlivy fali. Koli voda siahnuła vyžej koliên, ja probiêh paru metruv i kinuvsie v tichookijanśki fali. Tiêło stisnuło obručom lodovitoho chołodu. Odbôjna fala schvatiła mene i šuhonuła dva-try desiatki metruv u otkryty okijan. Chołod stisnuv hrudi i spłytiv vdochi. Ja, napružyvšyś, kravlom vypłyv na chrybet fali. Bereh byv paru desiatkuv metruv dalej. Ja poniav, što fali odtiahajut mene od berehu i, vziavšy vdoch, nyrnuv uhłub. Mene stresionuło od pronizlivoho chołodu. Prydonny płav popchnuv mene v bôk berehu. Šče paru nurciôv i ja, neimoviêrno proziabły, šornuv žyvotom ob žvir plažy. Okijan, pobavivšysie zo mnoju, odpustiv na sušu.
Fijoletovy od stužy, zatoje rozpalany emocijeju, ja vybravsie na bereh. Probiêhšysie vzdovž piênlivych płyvuv tudy i nazad, ja odiahnuvsie i dołučyv do kumpaniji. Usiê byli pudekscytovany, a Sprus mene ofuknuv za ryzakanctvo, bo jak morak, vôn dobre viêdav, čym je tichokijanśka fala, z jiê lodovitym chołodom. Čołoviêk na protiahu deseti minut u etuj temperetury stratit prytômnost’, nu a posli!? Posli — vže nema.
Tut že, na plažy, my nespiêšno rozkołoli kamčaćku butyl biêłoji pud kraby v svojôm sosi, čyrvonu ikru i dušostrôjny podych Okijanu. Što ž tut skažeš!? Čy ž možna ždati bôlšoho od žycia!?
Oto ž ja, Vitia, prosty chłopeć z pudlaśkoji Trystianki, što na zachodnich biłoruśkich Kresach, prybyv do berehôv Velikoho Tichoho Okijanu, pokłonitisie joho mohutnomu dostojinstvu. Ja stojav movčki, uhladajučysie v nezmiêranu prostoru, jakaja deś tam nerozdiêlno zlivałasie z horyzontom neba, za jakim z mora vyrostali Komandorśki Ostrovy, a za Alleućkoju Huboju, neimoviêrno hoža hornista Alaska. Bezzvučnym šopotom ja peredavav jomu pryviêt od bliźkich i druziej sercia.
Czasnojci robili masu zdymkuv, kotory, jak sami kazali, prodadut v encyklopedyčny vydavnictva. Starêjšy byv profesijonalnym fotografom, a joho dvadcetiliêtni syn, Michał, pryučuvavsie do profesiji. Sivy bat’ko i joho vysoki syn chodili sered bujnych kviêtistych łuhôv i zdymali Haserbladom gatunki ziêla i bylinuv, jakich u nas nema.
Na Kamčatci, naprymiêr, nema žab i vorobjôv.
Nazad my vertalisie toju samoju dorohoju. Spotkali divčat z korzinami divnych kamčaćkich hrybôv. Podôbny vony byli do bočniakôv, jakije byli zaveziany nedavno v Pôlšču z Korejśkoho Puvostrova. Nakuneć piêšoji dorohi, na autobusnum prystanku, my pohovoryli z požyłym mužčynoju. Vôn rozkazav pro vybryki medvediuv, jakije i v chatu ochočo zahlanut zbonditi što-leń z komory. Odnoho z siêni baba vyhnała mitłoju, ne bačačy v prytemkach, što to medviêd’. Zdałosie jôj, što to naporysty susiêd zahlanuv pud neprysutnośt’ hospodara. Što ž, musiat jakoś raditi sobiê i vładkovuvati odnosiny v etum ostrum klimati zvirê i ludi. Medvedi dvuchsothektarovymi pjatnami zajmajut i označujut terytoryju na puvtora milijonach hektaruv i tôlko jiê ličat svojeju. A čołoviêk ne respektuje ničyjich hranić.
Voročajučysie nazad, u autobusi, my poflirtovali z mistiovymi chorošuchami. Dievuški byli vpołnie dostojny vnimanija.
Kapitanat portu, perehovory
Deń byv zaplanovany na spravy našoji firmy, „Biełmora-1”, i „Gryfa”, kotory v regijoni Ochoćkoho i Beringovoho Moruv miêv paru korablôv. Nam treba było zapevniti dla našoho travlera „Hajduk” prêsnu vodu i charč, mazut i inše. Naturalno, što i zhodu na vchôd „Hajduka” v port. My obhovoryli detalno domovu v kapitanati, sposoby opłaty tovaruv i posłuh, a bihuščy robočy kontakty ostavili za peredstavnikom „Gryfa”, jaki okrum svojich korablôv miêv obsłuhovuvati i našoho „Hajduka”. Po paru hodinach my vernulisie v centr horoda.
Išli piêšo po naberežnuj, a posli vzdovž ryki Avačy do našoho hotelu. Obkupivšysie ikroju, krabami i łososiom, pryzapasivšy „Biêłoho medvedia”, my vsio złožyli v chołodilnik, na večur. Sami poobiêdali v bary, a posli zo znajomym tutejšym kapitanom pojiêchali v mikrorajon pjatietažnych chruščôvok ohlanuti kvartiru-ofis dla peredstavnika kompaniji. Na môj gust nadto skromna, bo naveť môj ofis v Biłostoku byv nepomiêrno bôlš prestyžny, a „Gryf” to ne môj „Elvimex”. Nakuneć kapitan pudkinuv nas svojim japonśkim busikom z rulom z pravoho boku do supermarketu. Kupili trochu vsiačyny, odnym słovom barachła, i vernulisie na bazu. Sprus i Czasnojci lahli zdrymnuti, a ja vybravsie na samotnu prohułku.
Večerêło, i hulici zapovniliś lud’mi. Mnôho mołodiožy, odiahnutoji v modny japonśki i kitajśki ciuchi, džynsy, firmovy obutok. Divčyniata napopołam oryjentalnoji i słovjanśkoji vrody. Mołodeńki koryjački čy evenki ničut’ ne vstupajut chorostvom hožeńkim rosijankam, ni divčatam inšych etnosuv. Kob postaviti koło sebe, trudno było b jich odrôzniti od mołodych kitajanok čy korejok.
U korejśkuj kafejci, u jakôj ja znajšov vôlny dvuchmiêstny stolik, mnôho mołodeńkich mistiovych chorošuch i diłovoji bratvy. Koryjački, filigranovy i zhrabneńki, z hožymi oryjentalnymi tvarykami, homonlivy i žycioradosny, mitusilisie pry bary i napovniali prostoru kafejki zvônkim hułom rozmôv i divočoho smiêchu. Płyła od jich enerhija dobrozyčlivosti, a ne povsiudno vdavanoho v našuj prostory zaznajstva. To nastrojuvało na bezposeredniost’. Reahovali vony usmiêškoju na puščane jim očko.
Paru hodin barovoji atmosfery, svobôdnoji bołbotniê z divčatkami pry bufeti, de ja vskočyv na zvôlniany stôlčyk, paru drinkuv, kufel schołodžanoho kamčaćkoho piva i korejśkich zakusok, oko potiêšane pryvablivymi figurkami, instykt samolubstva pokozytany obitnicioju sukcesu. Nijak ne skažeš, što čas potračany marno na samum kunciovi sviêtu.
Port
Svitało. Na redi portu v Avačynśkuj Hubiê na katior schodiła perša zmiêna z pałuby „Hajduka”, jakoho kontur vysivsie v lohkich parach rozovoji mhły z pudniatoju na mašt bieł-čyrvono-biełoju banderoju nezaležnoji Republiki Biłoruś. Oto peršy v historyji Biłorusi, jiê zaregistrovany v mižnarodnych rejestrach korabel, dumno stojav pud starožytnym stiahom, na jakôm sviêtłymi blikami jhrali promni sovnyka. Vôn uže druhi rôk słaviv na neobjatnych okijanśkich prostorach imje dalekoji i neviêdomoji dosiôl na morach Biłorusi.
Ja počuv pryliv hłubinnoji tichoji radosti i honoru.
Ostatni schodiv z pałuby kapitan Eugeniusz Hnatiuk, rodom z Biêlska Pudlaśkoho. Pudlaš-biłorus, z jakim ja hovoryv po-svojomu na etum kunciê śviêtu. Peršy oficer „Hajduka” Zdzisław Kniaziuk pochodiv z Biêłoji Pudlaśkoji. Nevirohôdne schôdstvo: dva z troch spuvłasnikuv korabla, Viktor Sivčyk i Viktor Stachviuk — biłorusy, kapitan Eugeniusz Hnatiuk i I oficer Zdzisław Kniaziuk — taksamo biłorusy. I bandera Biłorusi! I nazva korabla – „Hajduk”! To jakby sam Demiurh našoho mnôhopokutnoho narodu pisav scenar vyvodu Bat’kuvščyny na neobjatny prostory Okijanu. I ne važne, što stanetsie posli. Naš „Hajduk” upisav Biłoruś u rejestry morśkich deržav! I ništo jiê ne vyvede stôl!
Uspomniłoś, jak uže pry komandi A. Łukašenki ja byv zaprošany na bankiet biłoruskoho konsulstva v Biłostoci. Prysutny byv na jôm i vicepremjer Biłorusi Rusak. Chtoś, peredstavlajučy jomu mene, skazav:
— Heta saasnavalnik biełaruskaha akijanskaha fłota.
— Znajem, – skazav Rusak i zvernuvsie do mene: — A pod kakim fłagom płavajet vaš karabl?
— Biełaruskim. Bieł-čyrvona-biełym.
— Značyt, eto nie biełoruskij fłag.
I ja poniał.
Odlôt
Autobusami z portu povezli nas na lotnišče Jelizovo. Było zo try hodiny do startu samolotu. Moraki-rybołovy rozyšlisie po kramach, barach, oblahli restoran. I poliłosie pivo vpieremiêšku z „Biêłym medvediom”, „Stoličnoju”, rumom i koniakami.
Ja projšovsie po kramikach, potrativ rubliê na suvenirčyki, kupiv knižku pro Pietropavłovsk i Kamčatku. Prodavščycia zapytała, skôl ja. Odkazav jôj, što z Biłostoku. Ja zdorovo byv zdivlany, koli okazałosie, što zsiôl z Kamčatki letała vona v Biłostôk, na bazar na Kavaleryjśkuj hulici.
Na hodinu pered odlotom moraki stali zbiratisie na płyti lotnišča. Byli chmiêlny, peresvarany, a kilkoch ochvačanych impulsom ahresiji. Došło do perepychanok, narešti v ruch pušli kułaki. Usio diêjałosie koło nas i Sprus vystupiv pered mene, u sumi naprasno, bo ja ž chłopeć ne vłômok.
Nezadovho kamčaćki storožy poradku zabrali najbôlš zadiorystych. Vypustili jich, koli my byli vže v samoloti. Jak ono avanturniki vujšli v samolot, odin z jich tut že nakinuvsie na protivnika. Kapitan łajnera kliknuv ochranu. Chmiêlnoho „rozbôjnika” zabrali z pałuby, a na bočnum sidiêni prysiêv specnazoveć bez vsiakoho oružyja. Koli zaraz posli startu vspychnuła bôjka, specnazoveć za paru sekunduv uspokojiv ochvôtnych. Skutečno.
Nad obołokami Kamčatki, tut že koło samych okon, vysivsie osniêžany pik Koryjakśkoji Sopki, a daliêj napravo vysočêryzny zub Klučevśkoho Vulkanu — 15 584 ft. Rozvernuvšysie nad temno-sinim okijanom, na dniê jakoho pry berezi Kamčatki prolahaje Kurylśki Rôv hłubinoju v 26200 futuv, samolot nezadovho perevaliv ponad hornym chrebtom, zachoplajuščym svojim chorostvom, z jakoho spłyvajut mnôhimi perepletianymi rusłami sotni burlivych rêk i ručajôv. Zelono-buro-olivkova kolorystyka z pjatnami sinio-biêłych šapok zaniała b lubomu žyvopisciovi duch u hrudiach nebačanym bôlš nihde, kromi Alaski, neobyčajnym chorostvom, jakoho enerhetyčny fali napovniali sercie i um radosnym voznesianym błaženstvom. Voźmi i poprobuj zdrymni!
My opynulisie nad Ochoćkim Morom. Była tretia hodina dnia. Rêdki obołoki ničut’ ne pereškodžali v observaciji hładi mora. Jakiś odinoki korabel ostavlav dovhi kilvater i płyv u kirunku kontynentu. Joho berehovaja linija z vysokim klifom zajasniêła puvkruhłoju kosoju. Soncie vsioj čas osvitlało pomiž rêdkimi obołokami Magadanśki Kraj, nepereryvny kopy nevysokich hôr, sered jakich bliščali očka sotniuv tysiač bezymjannych oziôr i nitki rêk. Nihde ni odnoji žyvoji dušê. Časami pojavlalisie jakijeś baraki, desiatki kilometruv dorôh do odkryvkovych kopalniuv i znov nic.
To pravdivy kajf bačyti ety kraj.
To taksamo sumna zaduma nad losami milionuv bolševićkich žertvuv, zahinuvšych u nečołoviêčych umovach, stvoranych chołodnoju chvoroju nenavistieju kaganovičuv, trockich, zinovjevych, svierdłovych, jagoduv, beryjuv, canavuv, bermanuv i jichnich opryčnikuv.
To ode, pryveziana Leninom z Viêdnia v salonkach perez fronty Peršoji mirovoji vujny kosmopolityčna navołoč nadiêjałaś pochoroniti cviêt Rusi. Koli omamili nevirohôdnymi łhunstvami stomlany vujnoju narody i, vykonujučy produmany plan zahovoru, schvatili vładu — krutonuli žorna demoničnoho terroru. Pochoronili desiatki milijonuv rosijan, ukrajinćiuv i biłorusuv, desiatki tysiač polakuv i synôv inšych naroduv. Znajšli vony i zorganizovali dla etoho tabuny zvyrodniêłych opryčnikuv i mistiovych pomahajuv. U nedrach každoho narodu je kanaliji i pravedniki.
Koli prolitajučy divišsie vniz, na bezludny neobsiažny terytoryji, de hinuli milijony žertvuv terroru bolševićkoji revoluciji, mimovôlno vspominaješ temnoefirny čas, koli propaganda „čyrvonoho sukcesu” odurmaniła na desiatiliêtija umy synôv doviêrčyvych naroduv i tôlko diakujučy takim sviêtłym istotam, jak Aleksander Sołženicyn, sviêt poznav choč obłômki pravdy. Tohdy usvidomlaješ sobiê, što oto vperšyniu svojimi očyma dotykaješsie ran, kotory ščymiat i v tvojich hrudiach. Rany, kotory ne obyšli storonoju i tvojoho rodu. U 1940 rokovi NKVD zamordovało moho diêda Michaiła, z poručenia čyrvonoho opryčnika Firagi.
Odnak genuv genialnosti schôdnich słovian ne vdałosie vyterebiti dotła. Vony ostalisie v narodach. Uže vony odtvorajut jadra svojich etnosuv, vyvodiat jich z kołchoznych zapoviêdnikuv i nezadovho określat naležne im miêstie v sviêti.
A tymčasom pud nami ryka Lena krutiłasie, by perepletiana kosa, nezličonymi zakosami, sered diêvičoji, nesprokudžanoji i nesporčanoji lud’mi, pryrody.
Po jakômś oziery płyv katierok. Kôlko ž ode oziôr i hôr zusiêm ne nazvanych!? Kôlko rêk protikaje sered neprołaznych dubrôv tajhi i zarośluv tundry. Čy zasiêlatsie koli-leń lud’mi ety neobjatny prostory?
Divota!
Što za krajina! Toje, što na mapach byłoho Sojuza było označane jak bołota, okazałosie miliojnami raznoji veličyni oziôr, sered hôr. To pôvnoč Rosiji.
Spočatku litiêli my nad tajhoju, posli nad tundroju. Nad puvnočnym chrebtom Urału pokazaliś płachty chmar. Stali regularno pojavlatisie posiôłki, horodki i horody. Urešti samolot prolitiêv nad okrajinami Moskvy i płavno pryzemlivsie pud brava pasažyruv.
Dvanadcet’ hodin bezobłočnoho polotu sered biêłoho dnia!
Nezabyvny obrazy tajhi i tundry – divočo čystoji častki našoji planety. Siête i kamčaćka pryhoda — bôlš dla mene, čym marny dividendy, kotory znikajut bezsliêdno. Ety sliêd, sliêd bačanoho, ostanetsie vo mniê navse.
Nakuneć dvochhodinny perelôt nad europejśkoju častkoju Rosiji, hołubyje oziora Biłorusi, Pudlaše, hustonasiêlana nadviślanśka Pôlšča i Okęcie.
A pôznim večerom sered svojich najbližšych. Łososi, kraby, ikra, suvenirčyki.
I radost’ vstrêčy.