To znaczy, po jakiemu? I gdzie?
Mój postulat pisania „po swojemu” dotyczy języka, którym na co dzień posługuje się wciąż jeszcze znacząca liczba Białorusinów — tak zwanych pudlašôv — mieszkających na Białostocczyźnie pomiędzy Narwią i Bugiem. Język ten — a właściwie zbiór wiejskich gwar — nie ma ogólnie przyjętej nazwy, więc proponuję roboczo nazwać go swoim, przynajmniej do czasu, aż zostanie osiągnięty jakiś rozsądny konsensus w tym względzie. Możliwe, że ten język powinien się nazywać podlaskim/pudlaśkim? Albo po prostu ruskim/ruśkim, jak nazywano w Wielkim Księstwie Litewskim (WKL) język ówczesnych Rusinów — przodków dzisiejszych Białorusinów i Ukraińców? Pisemna wersja języka ruskiego, znana ze Statutów WKL z XVI wieku, jest bowiem bardzo podobna do dzisiejszego języka pudlašôv — to znaczy, podlaskich Białorusinów postrzeganych jako dopełnienie lićvinôv w białoruskiej mniejszości narodowej na Białostocczyźnie. Problem nazewnictwa w tej konkretnej kwestii jest trudny i kontrowersyjny. Jednakże jeśli zapytacie kogoś we wsi pomiędzy Narwią i Bugiem po-jakomu vy hovoryte doma? — usłyszycie najczęściej w odpowiedzi: po-našomu albo po-svojomu. Z pewnością czas już wymyślić bardziej oryginalną nazwę, ale ja osobiście na nic takiego jeszcze nie wpadłem.
Jeśli chodzi o drugie pytanie — gdzie pisać po-svojomu? — to sądzę, że najlepiej byłoby zacząć w „Niwie” i „Czasopisie”. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że można byłoby robić to bezproblemowo w „Kurierze Porannym” albo „Gazecie Współczesnej”.
A po co w ogóle pisać po-svojomu?
Odpowiedź 1 (najbardziej mnie satysfakcjonująca): Bo to wielka frajda. I coś naprawdę cool. Bo nikt właściwie tak nie pisze na co dzień (ze znanych mi osób — jedynie moja żona i młodszy syn, którzy piszą do siebie SMS-y wyłącznie po-svojomu; a także ja sam, kończący akurat przekład norweskiej powieści na svoju movu; i jeszcze jedna osoba, która wyjechała z Białostocczyzny do Kanady).
Odpowiedź 2 (patriotyczno-fatalistyczna): Bo jako Białorusini nie powinniśmy dopuścić, żeby jeden z naszych dwóch języków ojczystych (i matczystych) — mam na myśli nas jako białostockich lićvinôv i pudlašôv— zniknął ot tak sobie, po prostu przez lenistwo tak zwanej elity białoruskiej w Polsce, która nauczyła się pisać po białorusku i/albo po polsku, ale nie dała rady nauczyć się pisać po-svojomu. (Czy wiedzą państwo, że co miesiąc znikają bezpowrotnie dwa języki na Ziemi (!!!) — te oczywiście, które nie zostały nigdy i nigdzie zapisane na papierze?)
Odpowiedź 3 (statystyczno-pragmatyczna): Bo tego potrzebuje żywotny interes białoruskiej mniejszości narodowej na Białostocczyźnie. Analiza wyników spisu powszechnego z 2002 roku w województwie podlaskim w poszczególnych gminach pokazuje, że z około 46 400 osób, które zdeklarowały narodowość białoruską, mniej więcej 37 000 (prawie 80 procent białostockich Białorusinów) to Białorusini- pudlašê, to znaczy, ludzie mówiący na co dzień po-svojomu. I chociaż Białorusini z Gródka czy Narewki mogą doskonale porozumieć się z tymi z Czyż albo Kleszczel bez pośrednictwa języka polskiego czy angielskiego, to nie sposób tutaj nie zauważyć pewnej rzucającej się w oczy niesprawiedliwości — lićviny mogą pisać w swoim domowym języku (chociażby do „Niwy” i „Czasopisu”), a pudlašê w swoim — nie. Po drugie, jeśli dotychczasowe tempo asymilacji mniejszości białoruskiej w Polsce się utrzyma, wkrótce ponad 90 procent Białorusinów na Białostocczyźnie i w Polsce będą stanowić mianowicie pudlašê. Teoretycznie rzecz biorąc, można się spodziewać, że wypromowania ich języka do rangi drugiego języka pisanego polskich Białorusinów może w sposób istotny przyczynić się do osłabienia procesów asymilacyjnych wśród całej mniejszości, a w każdym razie — stworzyć nowe pole do samorealizacji pisarskiej (literackiej i publicystycznej) dla tych Białorusinów, którzy w białoruskim języku literackim czują sie niepewnie albo w ogóle nie mieli okazji do nauczenia się tego języka, ale wciąż jeszcze mogą wyrazić swoją białoruską duszę po-svojomu. Dlaczego mielibyśmy im tego zabraniać?
Odpowiedź 4 (misyjna): To pokolenie 30- i 40-latków, które dziś skupia się wokół „Niwy” i „Czasopisu”, jeszcze nie ukończyło swojej białoruskiej misji w Polsce. Ogólnie rzecz biorąc, są to ludzie wywodzący się z fali odrodzenia studenckiego lat 80-tych. To właśnie tamto pokolenie polskich Białorusinów wymyśliło „Basowiszcza”, założyło „Czasopis”, uruchomiło nauczanie języka białoruskiego w przedszkolu i szkole w Białymstoku, prowadziło „Radio Rację” i przyczyniło się do kardynalnej zmiany oblicza mniejszości białoruskiej w Polsce w latach 90-tych. Właściwie to już powinno spocząć na laurach, gdyby nie jedno ale. Białoruscy studenci lat 80-ch to praktycznie ostatnie pokolenie „miastowych", którzy są jeszcze w stanie mówić swobodnie po-svojomu. Dla pokolenia ich dzieci svoja mova — jeśli nie zostanie zapisana w gazetach i książkach i w ten sposób „wprowadzona do miasta” — może stać się takim samym reliktem zapomnianej przeszłości jak sierp i żarna. Inaczej mówiąc, narodowotwórcza misja „odrodzeniowego” pokolenia białoruskich studentów lat 80-tych zostanie tak naprawdę zakończona tylko wtedy, gdy spróbują oni zachować (przynajmniej na papierze) jeden z najważniejszych elementów swojej tożsamości duchowej — svoju movu — dla pokolenia swoich dzieci i wnuków. Jeśli nie my, to kto?
Nie odkrywasz nam Ameryki...
Wiem. Ale wcale nie chodzi mi o bycie odkrywcą lub pionierem czegokolwiek. Tylko o sprowokowanie szerszego odzewu społecznego.
Nie potrafię powiedzieć, kto pierwszy zaproponował pisać lub pisał po-svojomu w ogóle, ale pewnie nie pomylę się za bardzo, jeśli powiem, że na Białostocczyźnie — w jednoznacznie białoruskim kontekście, o którym tutaj mowa — pisanie po-svojomu rozpoczęło się w „Niwie" w latach 70-tych, gdy wiersze w języku swojej wsi (Wólka w gminie Orla) zaczęła publikować Zosia Saczko. Potem Stowarzyszenie Literackie „Białowieża” opublikowało trzy zbiorki poezji Zosi Saczko w swoim języku. W 2002 roku pod szyldem tego samego stowarzyszenia ukazał się zbiorek poezji Wiktora Stachwiuka po-svojomu. (Nawiasem mówiąc, opublikowane wiersze Saczko i Stachwiuka są pierwszorzędnym dowodem na to, że zarówno svoja mova jak i jej użytkownicy ukrywają przed nami niezwykle interesujące możliwości twórcze.) A w Bielsku Podlaskim entuzjasta i propagator historii i kultury swojej małej ojczyzny, Doroteusz Fionik, już chyba ósmy rok z rzędu wydaje pismo „Bielski Hostineć”, w którym czas od czasu pojawiają sie teksty po-svojomu. Cześć i chwała im za to. To oni przede wszystkim mogą pretendować do roli pionierów w tym względzie.
Jednakże zarówno poetyckie tomiki Saczko i Stachwiuka, jak i pismo Fionika pozostają na marginesie głównego nurtu wydawniczo-literackiej aktywności białostockich Białorusinów, którzy preferują białoruski literacki (bądź polski) do przekazu informacji i wartości estetycznych. To, co postuluję w niniejszym tekście, jest apelem do decydentów polityki informacyjno-wydawniczej w środowisku białoruskim o udostępnienie możliwości wypowiedzi w swoich publikatorach (włączając w to białoruskojęzyczne programy w lokalnej telewizji i radiu w Białymstoku) tym, którzy zechcą wypowiadać się po-svojomu. Inaczej mówiąc, potraktujmy svoju movu jako trzeci równoprawny język białoruskiej mniejszości w Polsce i zróbmy z niego normalne narzędzie komunikacji środowiskowej, zarówno w wersji mówionej jak i pisanej.
Apeluję właściwie nie o samo udostępnienie możliwości publikacji, a wręcz o wspólne stworzenie i realizację celowego programu promocji i rozwoju svojeji movy w publikatorach mniejszości białoruskiej. Z powodów wyłuszczonych w czterech odpowiedziach na jedno i to samo pytanie powyżej. Czas, gdy można było powiedzieć, że czas najwyższy to zrobić, już dawno minął. Ale jeszcze nie jest za późno, żeby to zrobić. Nie oglądając się na to, co sobie o nas pomyślą Polacy albo nasi podlascy Ukraińcy.
No właśnie, czy to aby nie o ukrainizację tobie chodzi?
Nie. O białorusizację akurat.
W spisie powszechnym z 2002 r. do używania języka białoruskiego w życiu codziennym przyznało się 39 900 osób (86 procent od ogółu zdeklarowanych Białorusinów na Białostocczyźnie). Szacunkowo, około 32000 ludzi z tej grupy to pudlašê, którzy identyfikowali swój język domowy jako białoruski. Ta identyfikacja, nawet jeśli nie jest całkiem poprawna z naukowo-lingwistycznego punktu widzenia, jest całkiem zrozumiała na emocjonalnym poziomie i ma dla nas bardzo ważne znaczenie. Oznacza bowiem, że co najmniej 32 000 pudlašôv w 2002 r. nie miało zamiaru identyfikować się w jakikolwiek sposób z ukraińskością, mimo że ich język jest zdecydowanie bliższy standardowi ukraińskiego języka literackiego niż białoruskiego, o czym z uporem maniaka przypomina im Związek Ukraińców Podlasia. Wynik 20-letniej ukrainizacji Białostocczyzny — 1 400 zdeklarowanych Ukraińców (2.8 procent od ogółu białostockich Białorusinów) — pozwala nam wyciągnąć dwa istotne wnioski.
Po pierwsze, problem ukrainizacji nie będzie miał żadnego istotnego wpływu na dalszy rozwój białoruskiej tożsamości etnicznej na Białostocczyźnie. Mówiąc brutalnie, w perspektywie wykończy nas polonizacja, a nie ukrainizacja. Naszym naczelnym zadaniem jest odsunąć tę perspektywę jak najdalej, a nie zmagać się z ukrainizacją. Хай вам щастит, брати-українці, на Підляшши!
Po drugie, ewentualne nadanie dla svojeji movy statusu oficjalnego języka mniejszości w ruchu białoruskim — a mówiąc bez ogródek: stworzenie w naszej mniejszościowej skali jeszcze jednego języka wschodniosłowiańskiego obok rosyjskiego, białoruskiego, ukraińskiego i rusyńskiego — może wydatnie ułatwić narodową identyfikację dla białostockich Białorusinów w następnym spisie powszechnym. Dotyczy to w równym stopniu tych Białorusinów, którzy już się zdeklarowali, jak i tych, którzy — właśnie z powodu tej ich mowy "nie wiadomo jakiej” — zapisali się jako Polacy albo Ukraińcy.
Czy mam tłumaczyć dalej, co mam na myśli, czy to już dostatecznie jasne?
Dostatecznie jasne.
No to potłumaczę jeszcze. Kategoryczna identyfikacja etniczna wyłącznie na podstawie lingwistycznej — „mówię podobnie jak Ukraińcy ze Lwowa, no to pewnie jestem Ukraińcem” — jest aberracją umysłową, która w Polsce jest pielęgnowana bardziej niż w jakimkolwiek innym kraju. Bo tylko Polska jest takim wyjątkowym krajem w Europie, gdzie prawie wszyscy (97-98 procent obywateli) mówią dokładnie w tym samym języku (który już nie ma żywych gwar i dialektów), wyznają tę samą religię i, ogólnie rzecz biorąc, są kulturowo i cywilizacyjnie jednorodni aż do bólu. Europa, ta na zachód i na wschód od Polski, jest zupełnie inna, jeśli chodzi o relacje pomiędzy państwem, narodem, narodowością, kulturą i językiem. Jest bogatsza i bardziej skomplikowana.
Żeby daleko nie szukać, weźmy Białoruś i Ukrainę. Czy ci Białorusini i Ukraińcy, którzy już od pokoleń mówią w rodzinach po rosyjsku i są po szyję zanurzeni w rosyjskojęzycznej kulturze, ale wciąż identyfikują się jako Białorusini bądź Ukraińcy, powini być obligatoryjnie zaliczeni do Rosjan przez jakiś obiektywny arbitraż? Przekładając to na svoju movu: Czy człowiek w Dubiczach Cerkiewnych identyfikujący się jako Białorusin powinien być zaliczony hurtowo do Ukraińców, bo mówi „raczej po ukraińsku niż po białorusku”? Tłumaczenie, że pudlašôv — z lingwistycznego punktu widzenia, „nieświadomych Ukraińców” — zrobiła Białorusinami mniej lub bardziej przymusowo komunistyczna władza w Polsce po II wojnie światowej jest właśnie jednym z przejawów takiej aberracji umysłowej. Który w dodatku jest niezwykle obraźliwy dla owych „nieświadomych Ukraińców”.
Europa po zachodniej stronie naszych opłotków daje bogatą paletę przykładów, gdzie identyfikacja narodowa/narodowościowa opiera się nie na jednym-jedynym języku, a na kilku językach naraz oraz na innych istotnych rzeczach: wspólnej historii, kulturze, religii, bądź więzach politycznych i ekonomicznych. Irlandczycy nie przestają być Irlandczykami, mimo że już prawie wszyscy z nich zapomnieli języka swoich celtyckich przodków i mówią językiem swoich dawnych ciemiężycieli. Norwegowie są jednym narodem (i narodowością), mimo że mają dwa różne języki: „narzucony” przez Duńczyków bokmål i svoju movu — nynorsk. Podobnie Szwajcarzy, którzy są jednym narodem (i narodowością), mimo że mają aż cztery języki narodowe: niemiecki, francuski, włoski i retoromański. I Szwajcarzy jakoś sobie z tym radzą, nie wpadając w narodową schizofrenię. Czy my na Białostocczyźnie nie poradzimy sobie z dwoma językami narodowościowymi? Co za pytanie.
Retoromańska analogia
Pozostańmy na chwilkę przy Szwajcarach retoromańskojęzycznych. Analogia z ich sytuacją pozwoli mi szybciej wytłumaczyć, co należy zrobić nam, niedopolonizowanym pudlašam. Jest ich około 60 000 w kantonie Graubünden, graniczącym z Austrią i Włochami. Ich język to właściwie pięć jego wariantów dialektycznych (Sursilvan, Sutsilvan, Surmiran, Puter, Vallader) i wersja ponadregionalna języka — Rumantsch Grischun (RG), sztucznie syntezowana w roku 1982 na podstawie pięciu wymienionych dialektów. Każdy z tych pięciu dialektów, jak i RG, ma swoją unormowaną wersję pisaną i jest nauczany w szkołach w tych gminach kantonu, na terenie których występuje. Sumując: znany nam jedynie z nazwy retoromański to tak naprawdę pięć różnych języków naturalnych i jeden sztuczny, rozpowszechnionych na obszarze powierzchniowo mniej więcej odpowiadającym naszej małej ojczyźnie pomiędzy Narwią i Bugiem. I Szwajcarów-retoromanów jest mniej więcej tylu, ilu Białorusinów na Białostocczyźnie. I przetrwanie ich języka — amalgamatu dawnej łaciny i mowy Germanów — jest zagrożone. Oni się jednak nie poddają.
A co my? My mamy svoju movu, która na pierwszy rzut oka jest mozaiką wiejskich gwar bez ładu i składu. Ale i w tym „chaosie” jest swój porządek. Wszystkie nasze podlaskie gwary da się podzielić na trzy (lub najwyżej cztery) wyraźne grupy. Kryteriów podziału jest wiele, ja dla ułatwienia podam jedno z najprostszych. Biorąc pod uwagę, jak etymologiczne spółgłoski d i t zachowują się przed samogłoskami e i i, można gwary svojeji movy podzielić na następujące grupy: 1) deń, teper, chodzici; 2) deń, teper, choďiťi; 3) deń, teper, choditi; 4) deń, teper, chodyty. Te cztery grupy można zredukować do trzech, włączając gwary z wymową choditi (twarde d i t, ale także wyraźnie słyszalne po nich i) do grupy 2 lub 4. Voilá. My także mamy swoje trzy lub cztery „retoromańskie dialekty”. Szwajcarzy udowodnili nam, że można sobie poradzić nawet w takiej mozaikowej sytuacji lingwistycznej.
Co przez to wszystko chcę powiedzieć? Przede wszystkim to, że gdy już zaczniemy pisać po-svojomu — w co głęboko wierzę — to nie należy od razu narzucać jakiegoś jednego standardu gramatyczno-ortograficznego. Pozostańmy przy tych trzech (czterech) wersjach swojej mowy, z których każda ma swoję wewnętrzną, fonetyczno-morfologiczną logikę i niepowtarzalne piękno. Niech każdy pisze w takiej wersji, jakiej nauczył się od taty i mamy. A potem zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Niewykluczone, że wcale nie będzie trzeba zwoływać wszechświatowego kongresu lingwistycznego pudlašôv z udziałem delegatów ONZ, UE i ZBiRa, żeby wypracować jeden standard svojeji movy. Ten standard może wyłonić się po prostu sam. Tym bardziej, że wszystkie te cztery grupy gwar bazują na wspólnym słownictwie i frazeologii.
Jeszcze tylko krótka dywagacja z powodu Rusynów...
Na przykład Rusyni (w Polsce znani bardziej jako Łemkowie; nie mylić z Rusinami z WKL) mają w tym względzie gorzej, ponieważ słownictwo Rusynów polskich, ukraińskich, słowackich i serbskich różni się czasem dosyć znacznie od siebie. Ale oni nie poddają się — rozwijają równolegle cztery wersje języka rusyńskiego, bazujące na żywych gwarach w krajach swego zamieszkania. Zaczęli to robić pod koniec lat 80-ch, kiedy i my właściwie powinniśmy byli zacząć coś robić ze swoim podlaskim językiem. Tylko że u nas na Białostocczyźnie ewentualne ruchy w tym kierunku wciąż blokował „ukraiński syndrom”: wszystkim się wydawało w latach 80-ch i 90-ch, że promocja svojeji movy będzie sprzyjała jedynie ukrainizacji Podlasia, a nic nie da sprawie białoruskiej. Sam też tak myślałem, za co wszystkich zainteresowanych, a przede wszystkim swoją rodzinę, publicznie i serdecznie przepraszam. Zhryšyv. Kajusia. Już więcej tak nie pomyślę. I już więcej nie będę tracić czasu na dyskusje o tym, „kim my kurwa tak naprawdę jesteśmy”: biało- czy mało- czy po prostu ruskimi.
... i już pierwszy kij w mrowisko
Z powodów przede wszystkim pragmatycznych uważam, że powinniśmy adaptować do zapisu svojeji movy alfabet łaciński. Powód główny jest niepodważalny: liczba realnych i potencjalnych użytkowników i beneficjentów svojeji movy jest znacznie wyższa, niż liczba tych wśród nich, którzy znają cyrylicę. Dotyczy to przede wszystkim młodych pokoleń pudlašôv, którzy nie tylko nie chcą się uczyć „pieprzonych bukwów”, ale często też nie mają po temu żadnej okazji, od czasu jak ze szkół masowo „wysiedlono” język rosyjski i wprowadzono angielski. Stąd też cyrylica w Polsce nie ma ani dziesiątej części takich szans na przetrwanie jak alfabet łaciński. A ja nie chciałbym proponować robienia czegoś, co już dzisiaj jest postrzegane jako sprawa z góry przegrana.
Kiedy przedstawiałem projekt rozwinięcia svojeji movy jako pełnowartościowego języka polskich Białorusinów trzemVIB-om (VIB — Very Important Belarusian) w Białymstoku jakieś półtora roku temu, osiągnąłem niemał pełne zrozumienie dla idei oprócz... no właśnie, wprowadzenia alfabetu łacińskiego. Znam wszystkie argumenty przeciw. Nie będę ich tutaj omawiać, żeby nie wywoływać negatywnych emocji raz jeszcze. Jak również nie będę wymieniać innych argumentów za — oprócz wyżej wspomnianego pragmatycznego. Po prostu przedstawię pozytywną prozycję do rozważenia.
Jeszcze tylko troszeczkę i już kończę. Ten tekst jest oczywiście za długi, aby go strawić w jednym czytaniu.
Jak pisati po-svojomu?
O tak właśnie:
Mokry Prohał, tak nazyvali siête miêstie.
Hallstein zatrymavsie poseredini.
Prohał byv na schili horê, čerez kotory protikała vodianaja žyła. Zemla ode była syraja i čorna, i tut dikim poradkom rosli razny gatunki roslinuv. Čerez siêtu bujnu roslinnosť ode pachło inačej, niž na inšych schiłach. Trava i listianyje dereva, a v traviê mnužêń kamiêńčykuv z nevelikich zabytych obsypuv. Zverchu navisav hrebeń hniłoji skały. U promižutkach mižy derevinoju rosli korčê vysokoho zajčoho kropu. To peredovsiêm dla joho Hallstein prychodiv siudy tak často čerez usiê svojiê chłopciôvśki liêta. Vôn ne môh by odkazati na pytanie, što joho zvezuvało z siêtym kropom, vôn tôlko odčuvav, što to byli čudny rosliny, kotory tut tak dikovato porozpuskali velizny korony svojich kviêtok.
Tekuščoji vody ne było vidno, ale kamiênie tut čuť ne ciêły čas było vilhôtne. Vilhoť prosočuvałasie i vytikała prosto z zemliê i tiêniu.
To fragment powieści norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa „Vårnatt” (Vesnianaja nôč), o której poprzednio wspomniałem.
Z pewnością niemal wszystko jest jasne i zrozumiałe, więc ograniczę się jedynie do kilku najbardziej niezbędnych komentarzy.
Alfabet użyty powyżej to kombinacja znaków graficznych używanych do zapisywania języków polskiego i czeskiego. Oczywiste odpowiedniki graficzne pomiędzy cyrylicą i alfabetem łacińskim pomijam, a podaję te, które wymagają parę słów komentarza: š — ш, č — ч, ž — ж, ś — сь, ć — ць, ź — зь, ď — дь, ť — ть, ł — л, l — ль, v — в.
Wprowadzenie ś, ć i ź pozwala nam zaoszczędzić miejsca w linijce w porównaniu z cyrylicą — odpowiadajace im сь, ць і зь są cyrylicznymi dwuznakami. To samo dotyczy dwóch innych par: ť — ть, ď — дь. Wprowadzajac š, č i ž, nie zaoszczędzimy miejsca w stosunku do cyrylicy, ale w stosunku do polskiej wersji alfabetu łacińskiego: tam bowiem sz i cz są dwuznakami. Wprowadzenie odpowiedniości v — в jest podyktowanie ważnym względem taktycznym. W niektórych gwarach podlaskich etymolgiczne v(в) w wygłosie i przy domykaniu sylaby w środku wyrazu zmienia się w bardziej lub mniej słyszalną półsamogłoskę, tak zwane „u krótkie”, które w języku białoruskim jest oznaczane jako ў. Jeśli zdecydujemy się zachować to zjawisko fonetyczne na piśmie, wówczas w — pozostające w „odwodzie taktycznym” — jest naturalnym kandydatem do spełnienia tej roli: vyjšov/vyjšow; pôvdeń/pôwdeń; itp.
Odpowiedniość pomiędzy samogłoskami również wydaje się być oczywista, może za wyjątkiem dwóch naszych dyftongów: ô — уо (kôń/куонь); ê — ыэ (orêch/орыэх). Zaletą użycia alfabetu łacińskiego jest elegancki sposób zapisu dyftongów, szczególnie widoczny w pozycji po spółgłosce palatalizowanej. Porównajmy, na przykład, łaciniczny i cyryliczny zapis słów „niósł” i „miech” po-svojomu: niôs — ніуос; miêch — міыэх.
Użycie „krokiewek” do oznaczenia dyftongów ô i ê jest oczywiście „estetyczną konsekwencją” wprowadzenia š, č i ž (alfabet svojeji movy powinien być nie tylko „ergonomiczny”, ale także ładnie wyglądać!). Po drugie, dyftong ô już istnieje na piśmie gdzie indziej — w języku słowackim. Słowacy mówią môj (mój) dokładnie tak jak pudlašê. Stąd też dla człowieka, który w życiu kieruje się ergonomiczną zasadą filozoficzną, że nie należy mnożyć bytów nad potrzeby, oznaczenie naszych dyftongów przez ô i ê to nie żadne widzimisię, a nieunikniona konieczność estetyczno-filozoficzno-lingwistyczna.
Powyższy kawałeczek powieści Vesaasa przełożyłem na język, którego nauczyłem się w ojczystej wsi Lachy (gmina Narew). To ta grupa gwar (nazywanych czasem przez językoznawców gwarami zachodniopodlaskimi), gdzie mówi się „miękko”: choďiťi. W zapisie wypada to jako „choditi”, co jest oczywiście całkiem akceptowalne także dla tych pudlasôv z południowej części Hajnowszczyzny i Bielszczyzny, gdzie się mówi trochę twardziej: choditi.
Jeśli chodzi o inne przyjęte przeze mnie konwencje ortograficzne, są one do pewnego stopnia subiektywne, ale wcale nie arbitralne. W końcu svoja mova jest językiem wschodniosłowiańskim, więc przy podejmowaniu konkretnych decyzji wzorowałem się na rozwiązaniach ortograficznych zastosowanych w językach ukraińskim i białoruskim.
No cóż, jesteśmy u końca. Albo u początku, jak kto woli. Życząc wszystkim przyjemnej lektury, chciałbym wyrazić nadzieję, że ten artukuł ne bulkne jak kameń u bołoto i ne propade nazusiêm, a skłoni do wielu pożytecznych refleksji. Gdyby ktoś z państwa miał ochotę podzielić się nimi ze mną, będę bardzo rad. Mój e-mail...